Wywiady
nr. 9 (171) wrzesień 2021

Z moim doświadczeniem jako rodzica było różnie. Często patrzyłem na własne dzieci i widziałem, że ich życie idzie w złym kierunku. Ale chyba Pan Bóg dał (czy nasza też w tym zasługa), że spadliśmy na cztery łapy - mówi Piotr Cyrwus.

Aleksandra Wicik

Rodzina to zadanie jak wolność i wiara

Góral z pochodzenia. Aktor z zawodu. Od ponad 30 lat mąż Mai. Dzieci wychował w wolności i wierze, choć przyznaje, że poświęcił im za mało czasu. Piotr Cyrwus opowiada o swojej pracy, rodzinie i marzeniach.

 

Ponad 30 lat małżeństwa, troje dzieci, gromadka wnucząt… Jak Pan i Pańska żona godzicie życie rodzinne z wyzwaniami zawodowymi?

Piotr Cyrwus: Teraz jest już znacznie lepiej. Dzieci są na swoim. Mamy świetny kontakt z córką i dwoma synami, z wnukami i możemy uprawiać nasz zawód bez kompromisów. Ale nie zawsze tak było… Kiedy dzieci były małe, wydawało nam się, że musimy się dorobić, by zapewnić im godziwe życie. Bywało trudno, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. Wiem, że mam oparcie w córce i synach oraz w ich drugich połówkach. Po tylu latach z pełną prawdą mogę powiedzieć, że mam wspaniałe dzieci.

Pochodzę z góralskiej i katolickiej rodziny, ale z doświadczenia wiem, że chociaż obchodzimy różne uroczystości sakramentalne, to pomiędzy nimi często jest się samotnym.

Rodzina to pewien trud, zadanie, jak wiara i wolność. One nie są nam dane raz na całe życie. Obserwując ludzi, widzę, że mało potrafimy sobie towarzyszyć. Nie tyle kochać się, co być wrażliwym na drugiego, umieć z nim być. I mimo tego że jestem z górali, jestem przeciwny wychowaniu rygorystycznemu.

Z moim doświadczeniem jako rodzica było różnie. Często patrzyłem na własne dzieci i widziałem, że ich życie idzie w złym kierunku. Ale chyba Pan Bóg dał (czy nasza też w tym zasługa), że spadliśmy na cztery łapy. Teraz potrafimy sobie towarzyszyć po różnych tragediach, które przeżyliśmy.

 

A jakim tatą był Pan dla swoich dzieci?

Chcieliśmy spędzać z nimi każde wakacje. Czasem zmęczeni, głodni, bez pieniędzy… Dzieci nas obserwowały, ale nie zawsze dawaliśmy im najlepszy przykład. Kiedy mówiłem, że nie mam dla nich tyle czasu, ile bym chciał, ks. prof. Tischner – z którym się znaliśmy, bywał u nas na obiedzie – odpowiadał, oczywiście żartem, że to nawet dobrze, bo złych rzeczy się od nas nie nauczą. Nie zawsze w domu, w rodzinie potrafimy zapanować nad sobą, nerwami, emocjami, ale trzeba umieć to wytłumaczyć. Pomimo naszych wzburzeń czy złych zachowań bliscy muszą mieć pewność, że są kochani, że będziemy im towarzyszyć na dobre i na złe.

Córka i synowie są wspaniałymi rodzicami – ja nie byłem taki, kiedy oni byli mali. Skądś to mają, zwłaszcza synowie, że tak potrafią się zająć, zaopiekować swoimi dziećmi. Patrzę też na kolegów w zawodzie: gdy rodzi im się dziecko, proszą o urlop, rezygnują z teatru czy premiery. Ja, niestety, czasem stawiałem zawód na pierwszym miejscu. Dzieci rodziły się daleko ode mnie, bo grałem wtedy w teatrze. Rodzice umarli, również grałem w teatrze, bo wydawało mi się, że to jest ważne, bo to taka właśnie nietypowa praca. Nie wiem, czy dzisiaj też tak bym zrobił.

 

Jak Pana bliscy, górale spod Nowego Targu, zareagowali, że ich pierwszy syn idzie w świat, nie zostaje na ojcowiźnie?

Mnie zawsze pociągał świat. Miałem też możliwości, bo rodzice traktowali mnie wolnościowo. Pozwalali zobaczyć, co jest za następną górką. Nie chciałem zostać na gospodarstwie, a moja droga mama zawsze była zafascynowana teatrem, była dumna, że występuję. Miałem wtedy satysfakcję, że byłem bardziej doceniony, zauważony ze względu na to, że gram. To też trudne w rodzinie, by każdego docenić i zauważyć…  

Mógłbym uczyć początkujących aktorów, ale nie chcę. Mam dobry kontakt z młodymi ludźmi, chcę im towarzyszyć. W pracy jesteśmy w partnerskich relacjach mimo różnicy wieku, łatwiej się wtedy pracuje i komunikuje.
Mogę powiedzieć, że dużo już umiem, ale kiedy zaczynam nową pracę, mam zawsze drżenie serca – czy to sztuka, czy film. Kiedyś w szkole mnie uczono, by podchodzić do każdej roli jak do białej kartki, na której dopiero coś się zapisze. Trzeba się też nauczyć rozmawiać z ludźmi z różnych środowisk. Nie jestem w pracy rutyniarzem.

 

Czas pandemii nie sprzyja artystom. Jak Pańska rodzina go przetrwała?

To były trudne miesiące dla całej branży aktorskiej. Ja akurat miałem to szczęście, że na początku tego roku pojawiła się możliwość grania w serialu, więc mogłem pracować. Zrobiliśmy też nową sztukę w Teatrze Nowym w Łodzi. Trzy razy podchodziliśmy do tej premiery. Ostatecznie odbyła się w czerwcu tego roku. W Polsce mamy za mały rynek, by dzielić aktorów na teatralnych i filmowych. My, aktorzy teatralni, gramy w serialach i filmach, by móc godziwie żyć. Trud utrzymania teatrów leży na barkach aktorów, ale zgadzamy się na takie rozwiązania. Moja droga z teatrem instytucjonalnym już się skończyła. Nie dam sobie kolejnej szansy, co jest przykre, bo tylko w teatrze państwowym można zrobić duże sztuki, uruchomić wielką machinę teatralną. Aktorzy, którzy byli zdani tylko na teatr, dostali teraz mocno w kość.

 

Czy któraś z Pańskich ról poruszyła Pana szczególnie, czegoś ważnego nauczyła?

Zagrałem trzech dobrych księży, a dwóch takich sobie, więc może to taka wyrównana proporcja. Myślę, że mam na tyle wyobraźni, że mogę zagrać różne role – w sztukach Szekspira, Wyspiańskiego, Mrożka są poruszone całe sfery naszego życia. Komunikujemy się z widzem przez to, że potrafimy się podzielić swoimi emocjami w teatralnej przestrzeni. My, aktorzy, oświetlamy swoją wrażliwością jakieś cząsteczki świata, ale to tylko moja wrażliwość, a nie prawda objawiona. Może ktoś przez to przemyśli cząstkę swego życia. Przecież nie jesteśmy demiurgami, nie przebudowujemy czyjegoś świata.

 

Zagrał Pan ojca w internetowym serialu „Jonasz z maturalnej”. Jak Pan trafił do tej produkcji?

Znałem o. Adama Szustaka z jego kanału „Langusta na palmie” i kiedy rok przed „Jonaszem…” mówił, że będzie robił seriale w Internecie, pomyślałem sobie, że może bym zagrał w takim serialu… I nagle dostałem propozycję od twórców, Angeliki i Mateusza Olszewskich, by zagrać rolę ojca Jonasza. Tak to się czasem dzieje, że o czymś marzymy, i to się spełnia. Zawsze mi się marzyło coś takiego, bo my, katolicy, często mówimy, że nie mamy takich możliwości jak inni, tacy biedni jesteśmy. Entuzjazm o. Szustaka pokazuje, że można to zrobić. Ludzie świeccy wykonali mnóstwo pracy, by ten serial powstał. Nie jest to jednak świat, jaki przypisuje się katolikom: że tak się modlą, są smutni albo w rozpaczy. Tak, też bywamy zmartwieni czy w rozpaczy, ale serial pokazuje różne aspekty życia. Bohaterowie nie są jednoznaczni. Przez wiarę, świętych, dobre drogowskazy stają się lepsi, o coś im chodzi w tym życiu. I cała ekipa „Jonasza…” mnie fascynuje, są temu tak oddani.

Chcieliśmy, by przekaz nie był cukierkowy. Pokazujemy, jak czasem jest trudno, ale kiedy ma się wiarę, jest łatwiej. No bo po co mieć tę wiarę? My, wierzący, powinniśmy mieć jeszcze to coś. Przecież tak samo dotykają nas tragedie, mamy swoje problemy czy radości, ale mamy jeszcze Kogoś – Boga, w którego wierzymy, który nam towarzyszy na dobre i na złe.  

 

Gdyby nie został Pan aktorem, to kim by Pan był?

Z tego zawodu rezygnowałem już z miliony razy, ale potem przychodziło fascynujące zadanie i mierzyłem się z nim. Dlaczego? Nie wiem. Coś takiego w tym jest… Może jestem niedokochany, chcę podzielić się czymś, co umiem, moją wrażliwością np. na temat Mrożka. Targają mną różne emocje, gdy się do czegoś biorę. Dopiero niedawno pogodziłem się z tym, że jest to mój zawód. Zawsze mi się wydawało, że w końcu to rzucę i będę robił coś innego. Ale nie chcę robić nic innego. Myślę, że jestem zrealizowany w tym, co robię.

Materia, którą się zajmuję, jest artyzmem. W pandemii politycy zabrali artystom scenę, lecz to ludziom nie wystarcza. Polityka jest tylko emocją, a w sztuce jest jeszcze relacja, nie tylko emocja. I my o tym zapominamy. Coraz częściej mówimy o wierze jako relacji z Bogiem i to jest ważne, gdy wiemy, że u jej podstaw są miłość i miłosierdzie. Te relacje musimy się nauczyć budować. Coraz częściej młodzi ludzie potrafią budować te relacje, nazywać je. Tego im zazdroszczę.

 

Piotr Cyrwus – aktor teatralny i filmowy związany z krakowskim Teatrem Starym i Teatrem Polskim w Warszawie. Obecnie występuje w Teatrze STU w Krakowie i Teatrze Nowym w Łodzi. Choć grał w wielu produkcjach, np. w „Panu Tadeuszu” (Maciej Konewka) czy w „Siostrach” (Zbysio), to największą popularność przyniosła mu rola Ryszarda Lubicza z „Klanu”. Z żoną Mają Barełkowską, również aktorką, poznali się na studiach, razem grają w serialu „Jonasz z maturalnej”.

 

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK