Wywiady
nr 5 (119) maj 2017

 Kobieta musi usłyszeć, że w oczach swojego ojca jest piękna

Ewelina Gładysz

Kobieta musi słyszeć, że jest piękna!

O tym, że doba jest za krótka, że Maryja i Józef wysłuchują, że dzieci i żona inspirują, ale też i o tym, że nawet od rodziny konieczne są wagary, opowiada Rafał Porzeziński, mąż Agnieszki, tato Marysi, Tosi i Heli, dziennikarz, od 2016 r. dyrektor i redaktor naczelny Programu I Polskiego Radia.

 

Wyobraźmy sobie, że dziś wieczorem zaglądam przez okna Pańskiego domu. Co tam zobaczę?

Ciężko pracującą żonę. Do późnych godzin nocnych będzie pisała artykuł. Trzy córki pochłonięte lekcjami. Na koniec rozleniwionego męża, który na dziś ma już dość. Jak widać, w tym czasie niewiele znajdziemy w naszym domu rzeczy budujących bądź niezwykłych.

 

Może jednak jest coś niezwykłego w Waszej rodzinie?

Z pewnością jesteśmy niezwykli przez swoją zwyczajność.

 

A może są w Waszej rodzinie jakieś wieczorne rytuały?

Nawet jeśli są, przyznam, że rezerwujemy je na dni wolne od pracy. Wtedy mamy więcej czasu na wieczorne rozmowy, dzielenie się tym, co u nas. W tygodniu, poza wspólną wieczorną modlitwą, którą staramy się odmawiać razem z dziewczynami, trudno znaleźć inne stałe punkty. To wszystko dlatego, że w naszej rodzinie od poniedziałku do piątku dzień trwa bardzo, bardzo długo.

 

Skąd wzięło się małżeństwo, państwo Agnieszka i Rafał Porzezińscy?

Trzeba to wyraźnie zaznaczyć, że przez okres narzeczeństwa, ale i wcześniej, byliśmy z żoną wyraźnie prowadzeni. To działanie trzeba przypisać Maryi i Józefowi. Agnieszka modliła się o męża do św. Józefa, ja na różańcu prosiłem Maryję o dobrą żonę. Z tego, co wiem, to przynajmniej ja zostałem wysłuchany.

 

W jednym z wywiadów Pańska żona powiedziała: „Mam wyjątkowego męża, który pozwala mi być kobietą i daje mi dużo wolności”. A jak Pan dokończyłby zdanie: „Mam wyjątkową żonę, która...”?

Jest bardzo dobra, mądra i naprawdę niesie na sobie dużo więcej, niż przeciętny człowiek może udźwignąć. Co z jednej strony daje mi poczucie wielkiej radości, że mam tak heroicznego współtowarzysza drogi, ale też wpędza w ciągłe wyrzuty sumienia: czy ona przypadkiem nie dźwiga za dużo? Agnieszka jest bardzo twórcza, ma wiele talentów, które umie realizować. Jest niezwykle empatyczna, świetnie rozwiązuje nasze domowe konflikty. Doskonale udziela wsparcia tym, którzy go potrzebują.

 

Może powinnam ten fragment nagrania wyciąć i przesłać Pańskiej żonie?

Niekoniecznie. Ona wie, że ją podziwiam. Przynajmniej mam taką nadzieję, że czuje się afirmowana.

 

Jak układają się Wasze relacje z resztą rodziny: rodzicami, teściami?

Bardzo dobrze. I to faktycznie jest niezwykłe. Wszystkie święta rodzinne spędzamy w dobrej atmosferze, w dużym gronie rodzinnym. Raz w roku, zazwyczaj w trakcie wakacji, staramy się przez tydzień lub dwa pobyć ze sobą. Budujemy wtedy coś, co starcza nam na resztę roku. Jesteśmy poza tym totalnie normalni. Może z tą różnicą, że naprawdę bardzo zmęczeni, mocno zapracowani, ale szczęśliwi. I dla mnie, i dla żony to zawodowo bardzo dobry czas. Wiele się dzieje. Jednocześnie to okres wchodzenia w dojrzałość naszych córek i wiemy, że musimy być też przy nich, że one nas potrzebują.

 

Co w tym wszystkim daje Panu rodzina? Do czego Pana inspiruje?

Przede wszystkim pozwala nie ugrzęznąć w egoizmach, wygodnictwie i stagnacji. A kochająca żona to naprawdę dobry motywator, by stawać się najlepszą wersją siebie samego. Oczywiście odpoczynek jest nam wszystkim czasem potrzebny. Każdy, kto żyje w rodzinie, wie, że bez zdrowego egoizmu, czyli dawania sobie prawa do chwili wytchnienia, nie da się być szczęśliwym. Mamy z żoną niepisaną umowę, że przynajmniej raz do roku, a najlepiej dwa razy, każde z nas ma prawo do wagarów – do wyjazdu tylko dla siebie. Żona wtedy najczęściej wyjeżdża ze swoim tatą do Krakowa. Kiedy dzwoni, to choćby się paliło, mówię, że jest wspaniale.

 

A dokąd Pan wyjeżdża w swoim czasie?

Na rekolekcje, koncert, mecz, za granicę. Praca, którą teraz wykonuję, obfituje w różnego rodzaju zaproszenia na ciekawe konferencje i spotkania – traktuję to też jako możliwość oderwania się. To dla mnie ważne.

 

Już wiemy, co rodzina Panu daje. A co zabiera?

Beztroskę. Odpowiedzialność jest wpisana w ojcostwo, ale i jako mąż nie mogę sobie pozwolić na lekkomyślność. Mówiąc trochę górnolotnie, chociaż to prawda: wiem, że jestem odpowiedzialny za świętość mojej żony i moich dzieci. A trochę żartując: mając rodzinę, wyrzekam się wielu spraw młodości, np. nie wyobrażam sobie, że wybieram dziś balangę po świt zamiast odpoczynku. Wiem, że potem zwyczajnie nie miałbym sił biegać za piłką z Marysią czy zagrać w szachy z Tosią. Zresztą niezależnie, jak banalne są to czynności, dla córek muszę być w stu procentach obecny.

 

Biega Pan z dziewczynami za piłką, gra w planszówki, a czy córki wpuszczają Pana do swoich kobiecych światów?

Helenka naturalnie. Natomiast starsze dziewczyny coraz częściej zamykają się w tych tematach. Chociaż przyznam, że zdarza się nam porozmawiać o tym, czym jest randka. Natomiast dziś już z pewnym sentymentem myślę o tym czasie, kiedy do dobrej zabawy potrzebowałem znać i znałem imiona wszystkich kucyków. Najbardziej lubiłem Applejack.

 

A najmłodsza, Helenka? Do jakiego świata Pana zaprasza?

Jej świat jest piękny, bogaty, właściwie nie do ogarnięcia przez mężczyznę. To prawdziwa kobieta – mała, ale kobieta. W ciągu minuty jest w stanie przeżyć całą gamę nastrojów. Ogromnie cenię w niej to, że kiedy ma wybór w sprawie czasu wolnego, to zawsze wybierze czytanie. Razem z Marysią są też aktorkami w Teatrze Polskiego Radia, mają więc sporą frajdę z wcielania się w różne postaci.

 

Czy mówi im Pan, że są mądre, ważne, dobre?

Tak, i że są piękne. Kobieta musi usłyszeć, że w oczach swojego ojca jest piękna. Mam nadzieję, że mają z mojej strony dużo afirmacji. Zresztą w naszym małżeństwie postrzegam się jako strona rozpieszczająca. Poza tym staramy się z żoną nauczyć je trzech podstawowych rzeczy: mądrości, pracowitości i tego, co najważniejsze – żeby kochały. Wierzę, że jeśli je w to wyposażymy, możemy być spokojni. Wakacje, ferie, czas wolny spędzamy w sposób świadomy, nie ma u nas sztampy. Z żoną lubimy też czas wymykania się z poszczególnymi dziećmi sam na sam. Tak, by każde z nich doświadczyło bycia z ojcem lub z mamą na osobności, by mogło z nami budować osobistą relację.

 

Czy temat Pana uzależnienia, między innymi od hazardu, jest obecny w Pana rodzinie? Czy córki wiedzą o tym, z czym zmagał się Pan wiele lat temu?

Wiedzą, że nie przeszedłem przez życie suchą stopą. Natomiast nie wiem, na ile uświadamiają sobie, co to robiło z moim życiem, ale wiedzą. Poza tym widzą i słyszą, kiedy o tym doświadczeniu opowiadam na rekolekcjach, jako trener terapii uzależnień, podczas konferencji czy innych tego typu spotkań. Z pewnością nie unikam pytań, choć przyznam, że w rodzinie nie funkcjonuje to jako jakiś główny temat.

 

Za każdym razem, gdy córki pojawiały się w Pana życiu, dowiadywał się Pan o tym w zupełnie inny sposób. Za pierwszym razem tę wiadomość pewnie przekazał ośrodek adopcyjny?

Tak, za pierwszym razem informacja przyszła przez telefon. Zadzwoniono z ośrodka adopcyjnego. I to był niezwykły telefon. Po pierwsze, nie myśleliśmy, że zadzwoni tak szybko. Po drugie, spodziewaliśmy się, że zadzwoni i powie nam: „Macie syna”. Jednak zadzwonił i powiedziano, że urodziły nam się córki, i to dwie. To była ogromna niespodzianka. Nie mieliśmy cienia wątpliwości, że to one – nasze córki. Oprócz tego, że przyświecały nam słowa z Ewangelii: „Każdy, kto przyjmuje najmniejszego z braci moich, Mnie przyjmuje”, towarzyszyło nam głębokie uczucie prowadzenia, o którym już wcześniej mówiłem. Za drugim razem żona powiedziała mi, że będę tatą. I to był drugi najszczęśliwszy dzień.

 

Państwa historia nie jest opowieścią o tym, jak to dziesięć, piętnaście lat po ślubie nie możecie doczekać się maleństwa i podejmujecie decyzję o adopcji. Byliście trzy lata po ślubie, kiedy zgłosiliście się do ośrodka adopcyjnego. Skąd ta decyzja?

Z tęsknoty oczywiście. I z pewności, że mamy w sobie na tyle miłości, by podzielić się nią z kimś jeszcze. Na pewno nie z faktu, że ktoś nam powiedział: „Nie będziecie mieli dzieci”. Dla mnie kluczową osobą w tym procesie był św. Józef, który – jak wiemy – też adoptował syna.

 

Czy w domu adopcja jest tematem tabu?

Absolutnie. To radosna informacja, coś najpiękniejszego, co można sobie wymyślić.

To, że są dziećmi z serca, a nie z brzucha, też jest informacją piękną. Oczywiście, że w dzieciach pojawiają się trudne pytania, chociażby to: „Dlaczego biologiczna mama nie mogła nas wychowywać?”. Jednak z żoną nigdy nie mówimy źle o rodzicach biologicznych. Wiele obrazuje też pewna historia. Pewnego dnia nasze dziewczynki chwaliły się w przedszkolu, że są adoptowane. Nagle, po tych przechwałkach, wszyscy chcieli być adoptowani. Ponadto czworo dzieci z grupy, zachęconych taką postawą, ujawniło, że również pochodzi z rodzin adopcyjnych – i to była prawda.

Wspomnę też, że żona jest autorką książki „Skąd się biorą rodzice? Nie-bajki o adopcji”, bardzo pięknej. Pomaga zrozumieć, że to nie rodzice obdarowują dzieci. To one obdarowują rodziców.

 

Cztery lata po adopcji pojawiła się Wasza córka biologiczna.

Tak, Helenka. Nie mogę powiedzieć, że było to całkowite zaskoczenie, ale faktycznie przeżywaliśmy moment, w którym powoli godziliśmy się z faktem, że nie jest nam dane rodzicielstwo biologiczne. Jednak po raz kolejny Pan Bóg pokazał, że to On jest Panem życia. My możemy sobie jedynie planować.

 

Te trzy dziewczyny nie budzą w Panu tęsknoty za synem?

Dlaczego jednym? Może trzema. Nie mam nic przeciwko.

 

Jak Pan Bóg jest obecny w Waszym domu?

Mało rzeczy u nas dzieje się bez Niego. Poza tym bardzo lubimy wspólnie modlić się modlitwą o pogodę ducha: „Boże, użycz mi pogody ducha, abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić. Odwagi, abym zmieniał to, co mogę zmienić. I mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego”.

 

 

 

 

 

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK