Wywiady
nr 11 (161) listopad 2020

Przygoda ze wspólnotą zaczęła się zaraz po naszym ślubie. Wśród młodych Polaków z kościoła św. Jacka tworzyły się pary, powstało kilka pięknych małżeństw. Zaczęliśmy spotykać się w kręgach wspólnoty Domowego Kościoła.

Magdalena Pajkowska

Od „przepraszam” wszystko się zaczęło

Ewa poznała Konrada przypadkiem. W autobusie, w USA. Jednak on już dawno czekał na nią w polskim Śniadowie, choć o tym nie wiedział. Oni mieli marzenia, a Bóg miał swój plan i tka arras ich życia…

 

Lubisz marzyć?

Ewa Stankiewicz: Lubię planować marzenia. Marzył mi się wyjazd do Rzymu w błękitnej sukience. W 2017 r. to marzenie się spełniło. Z poważniejszych marzeń: zawsze chciałam mieć supermęża. Kiedy miałam 14 lat, zaczęłam to marzenie realizować od… pieszej pielgrzymki łomżyńskiej. Chodziłam z tą intencją przez cztery lata i prosiłam Matkę Bożą o „dobrego” męża. Wymodliłam go sobie. Co ciekawe, Konrad wychował się w Śniadowie, a to był pierwszy przystanek mojej pielgrzymki. Dostałam więc męża z pierwszego postoju! Dopiero po latach to odkryliśmy. No i jak tu nie wierzyć, że nasze modlitwy są wysłuchiwane?

 

Jak to jest być spełnionym marzeniem?

Konrad Stankiewicz: Są widać takie chwile, kiedy Ktoś komuś kogoś przygotowuje. Pan Bóg tkał ten arras naszego życia. Swoimi palcami go tkał. Ważne rzeczy nie przychodzą jednak łatwo. Ewa musiała to wychodzić. Marzenie miało swoją cenę, bąble na stopach, trud pielgrzymki. Wiem, że Bóg macza palce w naszych marzeniach. A sprawa wygląda tak: Bóg nigdy nie stworzył krzesła, ale stworzył drzewo. I kiedy oddaje je w ręce stolarza, ten zaczyna sobie wyobrażać krzesła, meble, drzwi, okna, domy z bali. Tworzy coś nowego z tego, co dostał. Kiedy więc Bóg ofiarował mi Ewę, moim obowiązkiem jako faceta i męża było zacząć ciosać wymarzone małżeństwo i takim je tworzyć. Dlatego już na początku naszej wspólnej drogi poprosiliśmy Wszechmogącego o wsparcie słowami: „Tak nam dopomóż!”.

 

Poznaliście się jednak w Chicago, a nie w Polsce?

Ewa: Tak. Przyleciałam do USA w lipcu 1991 r., Konrad miesiąc później, ale wtedy jeszcze się nie znaliśmy. Pracowaliśmy, uczyliśmy się języka. Poznaliśmy się po roku, przypadkowo. Zwróciłam uwagę na Konrada, jadąc w autobusie. Kiedy wysiadałam, Konrad stał tuż za mną, autobus gwałtownie zahamował. Wpadłam na Konrada i powiedziałam: „przepraszam”. Od tego „przepraszam” wszystko się zaczęło. Zapytał mnie, z jakiego miasta pochodzę, i okazało się, że mieszkaliśmy w Polsce niemal w tym samym miejscu. On w Suwałkach, a ja w Augustowie.

Konrad: Następnego dnia chciałem zaprosić Ewę na romantyczny spacer nad jeziorem Michigan.

Ewa: Miałam 19 lat, a on 21. „Romantyczny spacer, potrzymamy się za rączkę”… Przestraszyłam się. Podziękowałam mu, wykręciłam się szybko jakimś interview.

Konrad: Wkurzyłem się na nią. Nie odzywaliśmy się do siebie przez pół roku.

Ewa: Po kilku miesiącach postanowiłam zadzwonić do Konrada. Nie było go, miał oddzwonić.

Konrad: Oddzwoniłem… Umówiliśmy się na kolejną rozmowę i kolejną. Potem zaczęliśmy razem pracować. Uczyłem Ewę jeździć samochodem.

Ewa: Okazało się, że to fajny facet. Zaczęliśmy myśleć, co dalej... 11 stycznia o 11:00 w nocy zaręczyliśmy się, jeszcze bez pierścionka. W największy mróz na świecie. Konrad zabrał mnie pod pomnik Kościuszki.

Konrad: Według mnie to taki polski kawałek w Chicago. Tam zapytałem, czy chce być moją żoną.

Ewa: A ja na to: „Tak, tak, zgadzam się… Tylko wracajmy do samochodu, bo strasznie zimno”. Konrad napisał też piękny list do moich rodziców do Polski, że prosi ich o moją rękę. To wszystko było takie prawe, takie, jak powinno być.

 

Na dwa głosy opowiadacie o korzeniach tego, co zbudowaliście. Widać w Was także miłość Waszych rodziców.

Ewa: To był piękny moment. Potem był pierścionek. Najmniejszy z mniejszych, ale najcenniejszy z cennych. Ślub był w kościele św. Jacka w Chicago, z mnóstwem młodych ludzi. Byliśmy już wtedy we wspólnocie młodzieżowej. Pół roku po ślubie okazało się, że jestem w ciąży. Płakałam, bo mieliśmy jeszcze pojeździć po świecie, a Konrad skakał z radości. Urodziła nam się Marta. Po dwóch latach przyszedł pierwszy małżeński kryzys. Konrad pojechał na kurs coachingu. Zmienił się. Na szczęście zaczęliśmy o tym rozmawiać. Okazało się, że Pan Bóg przestał być dla niego Ojcem, a zaczął być kimś, na czyją miłość trzeba zasłużyć.

Konrad: Tak, pamiętam tę przygodę. Grupa męskiego wsparcia była rewelacyjna. Aż przyszedł ten dziwny moment, kiedy powiedziałem Bogu: „No, Panie Boże, teraz mnie możesz kochać takim, jakim jestem!”. Wpakowałem się wtedy w ludzką pychę po uszy.

 

Zmienił mu się obraz Boga?

Ewa: Tak, obraz Boga zmienił się, bo Konrad go zmienił. Na szczęście wyszliśmy z tego – modlitwą, dobrymi spowiedziami, wsparciem księży, rozmową w kręgu z naszej wspólnoty.

 

Jesteście we wspólnocie małżeństw?

Ewa: Przygoda ze wspólnotą zaczęła się zaraz po naszym ślubie. Wśród młodych Polaków z kościoła św. Jacka tworzyły się pary, powstało kilka pięknych małżeństw. Zaczęliśmy spotykać się w kręgach wspólnoty Domowego Kościoła.

 

Czym jest „ewangelizacja przez zaprzyjaźnianie się”?

Konrad: To rodzaj niezgadzania się na stereotypy myślenia o małżeństwach katolickich. Obecnie jesteśmy we Wspólnocie Małżeństw Katolickich Chicago. Na organizowane przez WMK rekolekcje przyjeżdżają małżeństwa sakramentalne.

To co uderza, to serdeczność i otwartość. Kiedy zaangażowaliśmy się we wspólnotę, dużo nam to dało. Pytania, które ludzie zadawali, okazywały się czasem odpowiedzią dla innych.

 

Czego Was nauczyły dzieci?

Ewa: Tego, że każdego dziecka trzeba uczyć się od nowa. Każde dziecko ma inne potrzeby, inaczej reaguje, ma inną wrażliwość. Jesteśmy też rodzicami Szymona, który odszedł od nas przed datą planowanych narodzin. To był wielki ból, wielkie rozstanie i dla nas, i dla naszych dziewczyn. To była ważna część naszego życia, która bardzo nas umocniła. Mamy kogoś swojego u Pana Boga, kto czeka na nas i grzeje nam tam miejsce…

 

Co jest najważniejsze w Waszym małżeństwie po 25 latach? Wyglądacie na parę przyjaciół…

Ewa: Jesteśmy przyjaciółmi bardziej niż kimkolwiek innym. Samo zakochanie w małżeństwie nie wystarczy. Trzeba zaufania i właśnie przyjaźni. Nawet gdy jest ciężko. Wtedy trzeba usiąść i porozmawiać, a najlepiej zaprosić do tej rozmowy naszego TATĘ. Chodzi o to, żeby otwartość między małżonkami była taka, jak się rozmawia ze swoimi myślami. Naprawdę trzeba uwierzyć w małżeństwo.

 

Macie swoje pasje?

Konrad: Muzyka jest moją pasją. Daję w niej siebie. Moja przygoda zaczęła się od mandoliny w trzeciej klasie podstawówki. Potem dołączyły gitara i pianino. Także dziewczyny są bardzo muzykalne. Śpiewamy razem. Regularnie, co tydzień spotykam się też z ludźmi na przedmieściach. Oni są z różnych środowisk. Przy różnych skomplikowanych sytuacjach życiowych mają pragnienie wspólnego grania na chwałę Pana. Muzyka jest dla mnie jak koło ratunkowe, by nie zgnuśnieć. Dlatego muszę grać. Boże, dzięki za dźwięki! Z muzyki czerpię też inspiracje do walki o moje małżeństwo.

Ewa: Moją pasją od kilkunastu lat jest katechizacja. Przygotowuję młodzież do bierzmowania. Często zdarza mi się mówić na katechezie coś, co zaskakuje mnie samą. Wtedy wiem, że to Duch Święty. Każda katecheza to Boże prowadzenie. Wystarczy Mu zaufać.

 

 

Córki o rodzicach:

Marta: Lubię w rodzicach to, że potrafią żartować. Tata daje mamie kwiaty bez okazji, bo ją kocha. Kibicują sobie. Piszą do siebie ciepłe SMS-y.

Izabella: Rodzice czasem mają jakiś konflikt, ale widać, że się kochają. Bo rozmawiają i wracają do siebie. Bardzo często rozmawiamy. Gadamy o wszystkim, nie ma zamiatania niczego pod dywan.

Klaudia: Lubię to, że nasza rodzina jest taka spontaniczna, a rodzice zabierają nas często na wakacje, rekolekcje czy krótkie wypady do Camp Vista w Wisconsin. To miejsce nazywamy naszym drugim domem.

 

 

 

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK