Wywiady
nr 12 (126) grudzień 2017

Jestem człowiekiem bardzo racjonalnym, facetem, który zarządza w korporacji. I nie mam cienia wątpliwości co do obcowania świętych. Ich wstawiennictwo w codziennych sprawach jest absolutnie realne. Osobiście tego doświadczyłem.

 
Ewelina Gładysz

Żona się ze mną nie nudzi

O szczęściu, zachwycie każdym dniem i komunikacji z Bogiem mówi Wojciech Halarewicz – wiceprezes Mazda Motor Europe w Leverkusen w Niemczech, który w korporacji odpowiada za marketing i PR.

 

Ewelina Gładysz: Zawodowo jest Pan specjalistą od komunikacji. Czy ma Pan jakieś specjalne sposoby na komunikowanie się z Panem Bogiem?

Wojciech Halarewicz: Żeby być specjalistą w jakiekolwiek dziedzinie, potrzeba czasu, wiedzy i doświadczenia. Komunikacja z Panem Bogiem też tego wymaga, ale każdy ma do przejścia własną drogę. Pytanie: „Czy ja mam taką drogę?”. Mam. Czy ona jest łatwa? Nie jest. Czy jest bez pokus? Też nie jest. Czy to droga, która tworzy człowieka świętego? Hm, to na pewno droga, która prowadzi przez sieć pokus, grzechu… Jednak językiem, którym staram się komunikować z Panem Bogiem, jest język pokory. Pokory, a nie pychy. W pewnym momencie życia zrozumiałem, że mimo licznych tzw. sukcesów, które miałem na koncie – zarówno w życiu osobistym, jak i zawodowym – bez Pana Boga nic nie ma znaczenia. Mam już tę świadomość, że wszystko mogę stracić w jednej mikrosekundzie.

 

Zapytałam o Pana rolę, a Pan Bóg, co On Panu komunikuje?

Komunikacja jest zawsze obustronna. Zdarza się, że nadawca komunikatu jest przekonany o tym, co chce powiedzieć. Natomiast słuchacz wie, co chce usłyszeć. Tylko w momencie, gdy to, co chcę powiedzieć, łączy się z tym, co ktoś chce usłyszeć, tworzy zbiór wspólny, mamy szansę na dialog. To samo dotyczy modlitwy. Kontakt między człowiekiem a Panem Bogiem nie może być monologiem żadnej ze stron. To musi być dialog. Jako człowiek wierzący, z pewnym doświadczeniem, z pewną ułomną, ale jednak duchowością, myślę, że ważne, byśmy w tym dialogowaniu z Panem Boga umieli Go usłyszeć. A On mówi: poprzez ludzi, którymi nas otacza, miejsca, do których nas wysyła. Jeżeli będziemy mieli taką optykę, wyczulony słuch i wzrok na to, co się dzieje wokół nas, naprawdę dostrzeżemy, że ingerencja Pana Boga jest w naszym życiu bezpośrednia. Nam wszystkim się zdarza, że do Pana Boga tylko mówimy. Natomiast On naprawdę oczekuje dialogu, w którym jest szansa na wzajemne poznanie się.

Pewien znajomy ksiądz powiedział mi kiedyś: „Wyobraź sobie, że jesteś już po tamtej stronie. Rodzi się pytanie, czy znasz swojego przyjaciela, z którym masz za chwilę się spotkać. Jeśli nie, jeśli chcesz go dopiero teraz poznać, to znaczy, że zmarnowałeś całe swoje życie”.

Muszę przyznać, że zdecydowanie wierzę w dialog, i to zarówno w komunikacji z Panem Bogiem, jak i z klientem.

 

Czy w domu rodzinnym był Pan wychowywany do dialogowania z Bogiem?

Mój dom w Sosnowcu był bardzo normalnym domem. I to była jego ogromna wartość. Jeszcze wyraźniej widzę to dziś, w świecie, w którym pełna rodzina, szczególnie tu, na zachodzie, jest wartością, za którą wielu tęskni. Z moim starszym bratem Andrzejem wyrośliśmy w tradycji – był w niej szacunek dla wielu spraw, m.in. dla ludzi starszych, dla Kościoła. Poza tym rodzice nieustannie nas motywowali, by dobrze wykorzystać wolny czas. Pomagali rozwijać pasje, m.in. zapisali nas do szkoły muzycznej, pomogli mi, kiedy zakochałem się w żeglowaniu. Poza tym rodzice nigdy nie ograniczali mi kontaktu ze światem zewnętrznym, również wtedy, gdy on nie był światem idealnym. To również ogromna wartość.

 

Dwóch dorastających chłopców to prawdziwa bomba energetyczna i w domu, i w Kościele.

Dla mnie niedziela była oczekiwaniem na „Ojcze nasz”. Wtedy wiedziałem, że Msza święta zaraz się skończy. Gdy zacząłem być ministrantem, powiem żartem: skupiłem się na tym, by wygrać wyścig pod tabernakulum. Chciałem mieć patenę lub zadzwonić. Wierzę, że czasem naszą przygodę z Panem Bogiem zaczynamy wydawałoby się od błahych spraw, ale potem one naprawdę nabierają głębszego wymiaru. Co ważne: Pana Boga nie poznaje się tylko poprzez Kościół. Mam wielu przyjaciół, spotykam się również z ludźmi różnych religii i widzę, że wszyscy na swój sposób szukamy Pana Boga. Czasem dochodzimy do Niego prostą ścieżką, a czasami krętą drogą.

 

W wieku 22 lat ślubował Pan żonie miłość i wierność.

Byliśmy bardzo młodzi, studiowaliśmy, ale też bardzo chcieliśmy być razem. Mieliśmy pełną świadomość, że zawieramy związek małżeński, który jest nierozerwalny. Był rok 1994, mieliśmy wielkie marzenia i świadomość, że życie może nam przynieść momenty, których nie potrafimy przewidzieć, niekoniecznie piękne. Nie wiedzieliśmy tylko, że to stanie się tak szybko. Dzisiaj widzę i wierzę, że sakrament sprawił, że po tych wszystkich latach jesteśmy nadal razem, nadal szczęśliwi, myślę nawet, że bardziej szczęśliwi i bardziej razem niż te kilkadziesiąt lat temu.

 

Wspomniał Pan o trudnych momentach. Domyślam się, że chodzi o diagnozę z 2008 roku, kiedy okazało się, że choruje Pan na raka.

Również, ale te trudności, o których mówię, dotyczyły także początków naszego małżeństwa. Musieliśmy z żoną odpowiedzieć sobie na pytania: „Co robimy? W którym kierunku zmierzamy? Jak to nasze życie będzie wyglądało? Co z naszymi karierami zawodowymi?”. To był czas „burzy i naporu”. Żartem mogę powiedzieć, że kiedyś obiecałem mojej żonie, że nie wiem, czy będzie szczęśliwa ze mną, ale z pewnością nie będzie się nudziła. Do dziś staram się słowa dotrzymywać.

 

Przyszedł rok 2008…
Tak, postawiono mi diagnozę – czerniak złośliwy – i powiedziano, że mam od czterech do sześciu miesięcy życia. Dzięki temu, że w sposób dojrzały podchodzimy do naszego małżeństwa, stało się tak, że po tamtym dniu, po tamtej diagnozie każdy rok, każdy przeżyty dzień jest najpiękniejszą chwilą w naszym życiu i potrafimy się cieszyć ze wszystkiego, a jednocześnie jesteśmy bardziej wrażliwi na potrzeby innych.

 

Był Pan nastawiony na to, by mierzyć się z chorobą i walczyć, czy diagnoza odebrała Panu siły?

Pierwszy moment to zaskoczenie. Pierwsze myśli to jak i komu powiedzieć, co załatwić. Potem nastąpiła bezpośrednia ingerencja Pana Boga w moje życie. Tego dnia zdarzyło się kilka dziwnych sytuacji. Wpadła mi w ręce jakaś gazeta z bioenergoterapeutą, naprzeciwko mojej firmy zawisł billboard: „Nowak, ręce, które leczą”. Koleżanka przyszła z opowieścią o człowieku, który leczy za pomocą czarodziejskiej różdżki. A w odpowiedzi na to wszystko podjąłem decyzję, że idę do kościoła, do spowiedzi. Spowiednikowi powiedziałem: „Zaczynam tę walkę od spowiedzi. Chcę być czysty, lekki i silny. Co będzie, to będzie, ale chcę być pojednany z Panem Bogiem. Nie po to, by się poddać, ale po to, by stanąć wobec tego, co przede mną”. Ów spowiednik powiedział: „Jedź do Rzymu, do Jana Pawła II, on nikogo nie zostawia”. Przygoda z Janem Pawłem II była wręcz mistyczna, a w 2009 roku zostałem szefem Mazdy we Włoszech.

 

Wcześniej miał Pan okazję spotkać się osobiście z Janem Pawłem II?

Tak, dwa razy. Raz sam. Raz z moją żoną Kasią. Podczas drugiego spotkania podeszliśmy na placu Świętego Piotra do Ojca Świętego i poprosiłem o błogosławieństwo. Miałem wrażenie, że przed nami siedzi ktoś nam bardzo bliski, dobrze znany i niezwykły – święty. Kiedy Jan Paweł II nas pobłogosławił, wstaliśmy, minutę później Kasia zaczęła płakać. Kiedy Ojciec Święty umarł, a ja nawiązałem z nim już zupełnie inną relację, na innym poziomie – duchowym, wielokrotnie wracałem do tamtej chwili. Jestem człowiekiem bardzo racjonalnym, facetem, który zarządza w korporacji. I nie mam cienia wątpliwości co do obcowania świętych. Ich wstawiennictwo w codziennych sprawach jest absolutnie realne. Osobiście tego doświadczyłem.

 

Czy w trakcie choroby zadał Pan Bogu pytanie: „Dlaczego ja?”?

Nigdy. Ogromnie się cieszę, że dostałem dar niezadawania tego pytania.

 

A pytanie o sens cierpienia?

To trudne. Cierpienia, które było moim udziałem, już dobrze nie pamiętam. Natomiast to, czego nie mogę zapomnieć, to cierpienie innych, zarówno chorych, jak i ich bliskich, którzy chcą pomóc, a są bezradni.

 

Czy małżeństwo było przestrzenią, z której czerpał Pan siłę w chorobie?

Kasia była dla mnie ogromnym wsparciem, najważniejsza była dla mnie jej obecność, bo szklanka wody jest w takich chwilach ważniejsza niż miliony na koncie. Do dziś trudno, naprawdę trudno mi sobie wyobrazić, jak choruje ateista. To musi być wielki ból i wielka samotność.

 

Jak dziś, po tych trudnych latach, wygląda Wasze małżeństwo?

Spędzamy każdą chwilę razem. Dużo wspólnie podróżujemy. Kochamy piękne miejsca.

 

Zabiera Pan żonę na randki?

Ostatnio zaprosiłem Kasię do restauracji japońskiej. Zapytała: „Dokąd pojedziemy?”. Odpowiedziałem, że do takiej prawdziwej, do Hiroszimy. I faktycznie polecieliśmy na dwie noce. Ten prezent sprawił jej wiele radości. Wiem, że bardzo ważne jest, by dbać o takie wspólne zaskakiwanie siebie nawzajem. Sam bardzo lubię, gdy po dniu pełnym trudnych rozmów, decyzji nagle czeka na mnie w domu miła niespodzianka w postaci uroczystej kolacji. Jest czas, by na chwilę zatrzymać się, pobyć razem. Choć muszę przyznać, że nie jestem domatorem. Gdy mam tylko chwilę, od razu proponuję: góry, morze lub spotkanie z ludźmi.

 

Gra Pan na organach. Podobno grał Pan nawet w Bazylice Świętego Piotra w Rzymie.

W 2010 roku zamieszkaliśmy w Rzymie. Byłem związany z kościołem św. Stanisława i pogrywałem od czasu do czasu na organach. Jego rektorem jest ks. Paweł Ptasznik, który jest również pracownikiem Sekretariatu Stanu w Watykanie. Kiedy zbliżała się pierwsza rocznica beatyfikacji Jana Pawła II, planowano Mszę świętą rocznicową z udziałem pielgrzymów z Polski. Ks. Ptasznik wpadł na pomysł, by Polak zagrał na organach w Bazylice Świętego Piotra. Kiedy mnie o to zapytał, czułem, że to coś wyjątkowego. To tak jakby człowiekowi, który ma prawo jazdy kategorii B, dać samochód wyścigowy w zawodach Formuły 1 i powiedzieć: „Jedź”. Byłem autentycznie wzruszony. To było pięknie przeżycie.

 

Ulubiona pieśń?

„Bogurodzica”. Jak jest dobrze zagrana, ciarki przechodzą.

 

Teraz jest Pan zdrowy.

W tej chorobie nie ma pojęcia „jestem zdrowy”. Po angielsku mówimy: „no evidence of disease” – brak ewidencji choroby na dziś. Nie ma żadnych udowodnionych trendów związanych z terapią, z której korzystałem. Jest wysokie prawdopodobieństwo nawrotu choroby. Nadzieja czy lęk? Ani jedno, ani drugie. Żyję tak, by każdy dzień wykorzystać absolutnie do końca. Być szczęśliwym. Nie chcę brzmieć idealistycznie, bo jestem człowiekiem grzesznym, ze swoimi wadami i pokusami, ale każdy dzień staram się wykorzystać w sposób pełny. Oczywiście, każdy z nas musimy się zmierzyć z tym, że śmierć przyjdzie. W jakimś sensie jestem na to gotowy, chociaż pewnie nigdy nie jest na to odpowiedni czas.

 

Marzenia?

Marzę o tym, by móc w pewnym momencie powiedzieć: „OK, jestem gotowy”. Chciałbym tak żyć, by moje słowo nikogo nie zraniło, by to, co robię, nie raniło. Zabrzmi to może znowu górnolotnie, ale chciałbym, by ludzie wokół mnie byli szczęśliwi. Dostałem od Pana Boga dużo, aż zbyt wiele, więc teraz staram się myśleć szerzej, żeby i po mnie coś dobrego zostało.

 

Nie zadałam Panu żadnego pytania o samochody.

Miła odmiana.

 

Chociaż mam prawo jazdy, to nie jeżdżę, bo jest we mnie jakiś lęk, by po latach znowu spróbować.

Trzeba wsiąść z dobrym kierowcą obok i… pojechać. 

 

 

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK