Wywiady
nr 6 (132) czerwiec 2018

Powiem coś, co może Panią zdziwi. Byłem przy porodzie naszych dwóch ostatnich córeczek – Ani i Misi. I te dwa wydarzenia zaliczam do najpiękniejszych momentów mojego życia, a takim trzecim była śmierć Asi.

Natalia Rakoczy

Tęsknię za żoną

O listach pisanych do żony po jej śmierci i o umieraniu, które uczy wdzięczności, opowiada Krzysztof Otczyk, marynarz, wdowiec, ojciec piątki dzieci.
 

 

Natalia Rakoczy: Pańska żona w swoim notatniku w 1990 roku napisała: „Małżeństwo jest jak róża, piękne, pachnące, wabiące, czarowne”. Takie było Wasze małżeńskie życie?

Krzysztof Otczyk: Te słowa Asia zapisała w piątym roku naszego małżeństwa. Później było tylko piękniej i czarowniej! Co nie znaczy, że nie doświadczaliśmy różnorakich trudności będących udziałem wszystkich małżeństw – po prostu razem sobie z nimi radziliśmy. Nic nie było w stanie tego różanego kwiecia przesłonić.
 

Wasza miłość zaowocowała pięciorgiem dzieci. Zawsze Pan marzył o tak licznej rodzinie?

Raczej tak, chociaż na początku myśleliśmy bardziej o trójce. Pobraliśmy się, kiedy byłem na trzecim roku studiów, a żona na pierwszym. Trójkę dzieci mieliśmy, zanim skończyłem studia. Później nastąpiła przerwa ze względu na stan zdrowia żony. Od młodości miała problemy z kręgosłupem i z tego powodu bardzo cierpiała. Kiedy zdecydowaliśmy się na kolejne dzieci, Asia poczuła wewnętrzne uwolnienie od opinii otoczenia, łącznie z rodziną. To dało jej ogromne szczęście.
 

Zawód marynarza trudno połączyć z życiem rodzinnym. Jak pomimo to udało się Panu zbudować tak głęboką więź z żoną i dobrze wychować dzieci?

Powiem trochę górnolotnie, że miłość to sprawiła. Na pewno wielka w tym zasługa mojej wspaniałej żony. Przeżyliśmy razem 29 lat. Na początku małżeństwa moje wyjazdy były rzeczywiście długie – trwały nawet siedem miesięcy. Później stopniowo się skracały. Te długie rozłąki były tym trudniejsze, że kontakt dwadzieścia lat temu był bardzo utrudniony. Listy szły tygodniami. Myślę, że modlitwa i wiara pozwoliły nam to wszystko przetrwać. Po czterech latach małżeństwa wstąpiliśmy do Domowego Kościoła. Nie przesadzę, mówiąc, że Ruch Światło-Życie w pełni ukształtował nas jako ludzi i jako małżeństwo. Równolegle zbliżaliśmy się do Boga i siebie nawzajem.
 

Po kilkumiesięcznym powrocie do domu chyba łatwo o kłótnię?  

Może Panią zdziwię, ale tak nie było. Nie było kłótni ani nawet sprzeczek. Najdłuższe nieporozumienie, jakie pamiętam, trwało około dwudziestu minut, pojęcie cichych dni w ogóle nie było nam znane. Zdaję sobie sprawę, że to coś wyjątkowego i cudownego, ale też myślę, że taka relacja jest osiągalna dla wszystkich małżonków. A dlaczego się nie kłóciliśmy? Po pierwsze, ponieważ mieliśmy wspólny pogląd na życie, a po drugie, ze względu na moją pracę szkoda nam było czasu na sprzeczki. Jeżeli pół życia spędzaliśmy osobno, to każda godzina nieporozumienia była niewyobrażalną stratą. W godzinę rozpakowywałem walizkę i momentalnie wchodziłem w rodzicielskie kapcie. Myślę, że pewne rzeczy w wychowaniu dzieci straciłem bezpowrotnie, i na to już nic nie poradzę, jednak nauczyłem się, że najcenniejsze, co rodzice mogą dać dzieciom, to miłość między nimi. A między nami była bardzo głęboka relacja i w związku z tym mam nadzieję, że ogarnęła ona nasze dzieci.
 

Sześć lat temu spadł na Pana ogromny cios – wiadomość o chorobie nowotworowej żony.

Tę informację otrzymałem, kiedy byłem na morzu. Wcześniej żona cierpiała jakieś bóle przez całe życie. Winiliśmy za to kręgosłup. Jeszcze w 2012 roku w Rzymie zorganizowaliśmy rekolekcje. Asia większość czasu spędziła na leżaku. Zaraz po powrocie wypłynąłem na morze, a żona zrobiła tomografię. To była szokująca wiadomość. Na szczęście firma stanęła na wysokości zadania, szybko udało się zorganizować mój powrót ze statku. Otrzymaliśmy konkretną diagnozę: rak płuc.
 

Pojawił się żal do Pana Boga? Pytania: „Dlaczego nas to spotkało? Dlaczego my?”. 

Niby powinno tak być… Ale nie było. Do Boga nie miałem żalu ani wtedy, ani teraz. Przyjęliśmy to normalnie. Chociaż pewnie trudno określić, co w takiej sytuacji jest normalnością. Myślę, że podjęliśmy to jako zadanie. Asia lubiła powtarzać, że ona jest zadaniowa. Nie roztrząsa czegoś, ale bierze się do rozwiązywania problemu. I tak samo było tutaj. O chorobie i o naszych uczuciach niewiele rozmawialiśmy. Ona wiedziała, co ja myślę, a ja wiedziałem, co ona. Rozumieliśmy się bez słów.
 

Jak długo trwała choroba?

Asię zdiagnozowano we wrześniu 2012 roku, a śmierć nastąpiła 11 maja 2014 roku, czyli niespełna dwa lata później. Na początku byłem w domu około siedmiu miesięcy i w tym czasie jeździliśmy z żoną po szpitalach w Bydgoszczy, Szczecinie, Poznaniu i Gdańsku, ale ponieważ nie mieliśmy innych źródeł utrzymania, musiałem wrócić do pracy. Asia otrzymała lekarstwo, które hamowało rozwój nowotworu. Przez jakiś czas potrafiła funkcjonować w miarę normalnie, bardzo pomagała też najstarsza córka, a kiedy wracałem do domu, to przejmowałem całą opiekę nad żoną. W kwietniu 2014 roku nastąpił kryzys. Asia została sparaliżowana od pasa w dół. To był ostatni nasz wspólny miesiąc. Ponownie w ciągu kilku dni udało się zorganizować powrót ze statku, przyjechałem do domu w Wielkim Tygodniu. Tego samego dnia Asia wychodziła ze szpitala. Przyjechaliśmy oboje równocześnie do domu – ja z lotniska, ona karetką ze szpitala. Dzieci wcześniej zorganizowały wózek i łóżko z hospicjum w Pucku. Co ciekawe – jako młody człowiek miałem przeświadczenie, że przyjdzie pora, kiedy będę Asię woził na wózku, ze względu na kręgosłup oczywiście. I rzeczywiście przyszła. Poza tym staraliśmy się żyć tak jak zawsze.

 

Czuliście, że śmierć zbliża się wielkimi krokami?

Cieszyliśmy się każdą chwilą! To nie było ani w stylu Asi, ani w moim, aby spuścić nos na kwintę i czekać na śmierć. Tym bardziej że nikt z nas nie wie, kiedy ona przyjdzie. Czy to było łatwe? Nie wiem. To po prostu było dla nas normalne. Na początku było mi ciężko pod względem fizycznym, ale nauczyłem się przenosić żonę z wózka na łóżko i odwrotnie, a także do samochodu. Jeździliśmy do kościoła, do restauracji, na mecze, bo oboje kochaliśmy koszykówkę. Przepięknie także przeżyliśmy Triduum Paschalne. Asia spędziła je w zakrystii u zaprzyjaźnionych sióstr karmelitanek, które specjalnie dla niej zorganizowały rozkładane łóżko. Mówiła potem, że to było najpiękniejsze triduum w jej życiu.


Takie przeprowadzające ją na drugą stronę…

Dokładnie tak to określiła.


Jak Pan przeżył śmierć żony?

Powiem coś, co może Panią zdziwi. Byłem przy porodzie naszych dwóch ostatnich córeczek – Ani i Misi. I te dwa wydarzenia zaliczam do najpiękniejszych momentów mojego życia, a takim trzecim była śmierć Asi. Odeszła w Niedzielę Dobrego Pasterza. Agonia trwała od rana, chociaż wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. Asia była półprzytomna. Siedziały z nami córki, najstarsza i najmłodsza, syn przyjechał wieczorem. Praktycznie cały dzień Asia spała w tej agonii, ale to był niespokojny sen. A wieczorem zasnęła takim normalnym, zdrowym snem, więc wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. I krótko przed północą najstarsza córka Kasia stwierdziła, że mama jest jakby na bezdechu. Siadłem przy niej, wziąłem ją za rękę… To były jej ostatnie oddechy. I kiedy ją tak trzymałem za rękę, to nie miałem poczucia bólu, tragedii, straty – to wszystko przyszło później – ale dominowała wdzięczność. Wdzięczność za Asię. Dziękowałem za nią, za jej życie, za całe dobro, jakie przez nią Bóg uczynił, za małżeństwo, za jej macierzyństwo. Może dlatego nazywam ten moment najpiękniejszym w moim życiu.


Miał Pan poczucie, że Asia odchodzi do nieba?

Nie poczucie. Pewność. Były takie momenty w ciągu dnia, kiedy Asi wyostrzał się wzrok i bardzo mocno wpatrywała się w jakiś punkt w mieszkaniu, gdzie niczego nie było, ale ja myślę, że Ktoś tam był. Czułem, że rozstajemy się fizycznie, do czego przygotowywało mnie całe nasze życie, bo co kilka miesięcy się żegnaliśmy, ale to nie zmienia faktu, że ona wciąż jest ze mną. 
 

Nie czuje się Pan samotny po jej śmierci?

Po pogrzebie byłem jeszcze w domu blisko trzy miesiące, a potem trzeba było wracać do roboty. I na statku zacząłem do niej pisać, tak jak wtedy, kiedy wysyłaliśmy do siebie listy. Płakałem za nią codziennie. Niewielki impuls – jak fragment książki czy scena w filmie – powodował kolejne spazmy płaczu. I potrafię za nią płakać do dzisiaj. Wzrusza mnie wspomnienie wspólnie przeżytych chwil. Siłą rzeczy jestem samotny, ale nie osamotniony. Codziennie z Asią rozmawiam, opowiadam jej, co trzeba w domu zrobić, co się dzieje, chociaż ona to wie lepiej ode mnie. Tęsknię za nią i kocham ją cały czas.

 

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK