Wywiady
nr 11 (137) listopad 2018

Nic już nie będzie tak samo. Ale wiadomo, że Bóg odwiedził naszą rodzinę i chce w niej być na co dzień.

s. Maria Miannik CSL

Tato, ja nie chcę, by mama umarła!

O rodzinie, śmiertelnie groźnej chorobie żony i Bogu, który przemawia przez usta małych dzieci, opowiada Michał Chojnacki, mąż Agaty, ojciec Marcelego, Gabriela i Antoniego.
 

 

Jak wygląda Wasza rodzina?

Mamy trzech małych chłopców, więc krzyki, sprzeczki i kłótnie oraz hałas to u nas rzecz codzienna. Pochodzimy z żoną z Łodzi. Do Gdańska przyjechałem na dwa tygodnie na praktyki i trochę turystycznie jakieś dziewięć lat temu. Zostałem tutaj. Ślub, pierwsza praca, dzieci. Pierwsze własne mieszkanie. Typowe problemy młodej rodziny.
 

Kiedy dowiedzieliście się o chorobie? 

W grudniu 2016 r. żona zaczęła mówić o bolących ją kościach i stawach, o braku siły. Wizyty u lekarzy kończyły się zwykłymi poradami na przeziębienie. Wreszcie 27 grudnia żona poprosiła o profilaktyczne badania krwi. Dwa dni później otrzymaliśmy telefon z przychodni, aby natychmiast jechać do szpitala na oddział hematologii. Agata została przyjęta na oddział w stanie zagrożenia życia. Nie miała siły samodzielnie się poruszać, usiąść na łóżku. „Pańska żona ma ostrą białaczkę szpikową” – usłyszałem.
 

Trzeba było przeorganizować życie?

Pojechałem do pracodawcy, u którego byłem zaledwie od miesiąca. Wydawało mi się, że rozmowa o moich problemach skończy się raczej zwolnieniem. Nie widziałem szans pracy, gdy żona była w szpitalu, a ja musiałem zająć się dziećmi. Wszedłem do gabinetu i powiedziałem: „Maciej, jest problem. U mojej żony stwierdzono białaczkę i nie wiem, co będzie dalej. Czy ja jeszcze u ciebie pracuję?”. Szef odpowiedział: „Weź tyle wolnego, ile potrzebujesz, i zajmij się sprawami domowymi”. Zdjął z mojej głowy ciężar. Jestem Bogu wdzięczny za tę pracę i pracodawcę.
 

A jak reagowali inni ludzie?

Bardzo różnie. Należymy do wspólnoty „Czas dla Rodzin”. Ci ludzie podzielili się naszymi obowiązkami. Jedno małżeństwo dość często opiekowało się naszymi dziećmi, ja w tym czasie mogłem pojechać do Agaty do szpitala. Ktoś inny skrzyknął pozostałych do przygotowania potraw świątecznych na Wielkanoc. Mieliśmy prawdziwe Święta. Poczułem wtedy, że ci ludzie są częścią naszej rodziny. Ja osobiście nie radziłem sobie wieczorami. Były momenty, że dzwoniłem do kilku znajomych po kolei i nikt nie odbierał telefonu, ktoś inny pisał: „pogadamy później” itd. Niektórzy jednak odważnie podeszli do tematu, słuchali i w pewien sposób przeżywali wszystkie moje zmartwienia razem ze mną.


Brak matki, nerwowe rozmowy… Jak przeżywały to dzieci?

W pierwszych dniach nie wiedziały nic prócz tego, że mama musiała zostać w szpitalu. Moja wiara do momentu choroby była wyuczona, teoretyczna, czasem zbuntowana. I wtedy się zaczęło. Mój najstarszy syn Marceli przyszedł w pierwszym tygodniu do mnie w nocy i powiedział: „Tato, ja nie chcę, aby mama ani ktoś inny z mojej rodziny umarł”. Skąd on to wiedział? Miałem wrażenie, że „ktoś” mu o tym powiedział z całą bolesną prawdą. Innym razem Marceli przyszedł ze zdjęciem w ramce, pełen bólu i smutku, mimo iż zazwyczaj jest wygadany i dynamiczny. Powiedział: „Tato, ja chcę, aby było tak jak kiedyś. Na tym zdjęciu, ja, ty i mama...”. Rozpłakałem się, płaczę i teraz. Kolejna sytuacja to średni syn Gabriel. Poszliśmy do kościoła na Mszę za mamę. Po Mszy Gabryś powiedział: „Tato, to teraz cały świat modli się za mamę, aby nie umarła…”. Takie sytuacje łamią serce. I tym razem czułem, że ktoś przez moje dzieci przemawia. One tego nie wymyśliły. Czuły i mówiły o tym, chociaż też zostały mocno zranione. Bóg przemawiał do mnie ich słowami, uczynkami, płaczem i niezrozumieniem sytuacji.


Modliliście się razem w domu?

Codziennie wieczorem, ale bardziej dzieci, bo ja po kilku miesiącach straciłem nadzieję. Myślałem, że niepotrzebnie pompujemy w nich bańkę emocjonalną. Jak ja im wytłumaczę śmierć? Bóg tak chciał? I pewnego dnia Marceli powiedział po modlitwie: „Wiesz co, tato? Jestem trochę mamy, trochę taty, a najbardziej jestem Boga?”. Rozpłakałem się znowu. Ale w tych słowach jest ukryta prawda o nas samych. Dzieci nie są naszą własnością, wszyscy należymy do Boga, jakkolwiek o zabrzmi. Nawet jeśli ich mama by umarła, czułem, że ktoś opiekuje się ich małymi sercami, zranionymi uczuciami, tęsknotą, nadchodzącą samotnością.


Zaczął Pan odkrywać Boga na nowo?

To On pierwszy do mnie przyszedł. Przyszedł poprzez chorobę mojej żony, cierpienie dzieci, ich złamane małe serca. Bóg mówił do mnie przez życie moich najbliższych. Tak jakbym usłyszał: „Nie przyjdę do ciebie osobiście, tego nie potrzebujesz. Dam ci coś więcej, Michale. Pamiętasz, jak nie mogłeś zrozumieć tego całego rytuału z Drogą krzyżową? Nie wytłumaczę ci tego, lecz pokażę, jak Jezus codziennie dla ciebie będzie walczył ze śmiercią”.


Dopuszczał Pan myśl, że żona umrze?

Siedziałem kiedyś przy łóżku żony, a lekarka powiedziała: „Niech pan lepiej zostanie na noc”. Zostałem, trzymałem żonę za bladą i chłodną dłoń. Czułem, jakby do pokoju wszedł ktoś obcy, jakiś intruz, złodziej, i chciał ukraść nie jakiś przedmiot, lecz coś innego – życie. Wtedy poznałem śmierć. Uważam, że ma ona swoją osobowość, ma swoją siłę, energię i swoje plany. Dotknąłem granicy życia i śmierci. I choć na co dzień o tym nie myślimy, to śmierć jest blisko nas. Jezus walczył na moich oczach ze śmiercią i ostatecznie wygrał.


Żona wyzdrowiała?

Dowiedzieliśmy się, że jest możliwość przeszczepu szpiku. Agata ma czterech braci. U jednego z nich stwierdzono zgodność. Po przeszczepie żona była przez miesiąc na oddziale zamkniętym. Widziałem ją tylko raz w oknie. W czasie siedmiu miesięcy Agata widziała się z chłopcami raptem kilka razy. W lipcu wyszła do domu. Kolejne pół roku to dużo nerwów związanych z przystosowaniem się do nowej dla nas wszystkich sytuacji. Ja nie wiedziałem, jak żyć „z nową osobą”. Dzieci nie mogły się do końca przyzwyczaić do nowej sytuacji.


Podobno pomógł wam również „Anioł Stróż”?

Miesięcznik „Anioł Stróż” prenumerujemy od kilku lat. Znowu nawiążę do pewnej historii. Gdy żona otrzymywała mnóstwo osocza i krwi, a ja siedziałem i patrzyłem na każdą spadającą kroplę, zastanawiałem się: „Co to za ludzie oddali krew? Przecież ja ich o to nie prosiłem”. Czułem ogromną wdzięczność. W tym miesiącu po raz pierwszy sam pojechałem oddać krew, by komuś pomóc. Wieczorem mój średni syn Gabriel poprosił o coś, czego nigdy nie robił. Chłopaki słuchają tylko płyt z „Anioła Stróża”. Gabryś powiedział: „Tato, przeczytaj mi to opowiadanie” i wskazał palcem na konkretną stronę. Co się okazało? Głos mi się łamał. To była historia małej dziewczynki chorej na białaczkę. Była także mowa o tym, że dzieląc się krwią, robisz dobro, ratujesz komuś życie. Gabryś potem powiedział coś w stylu: „Tato, ty też pomogłeś komuś dzisiaj uratować życie”. Czy to był przypadek? Nie sądzę.


Wasze życie wróciło już do normy?

Chciałbym z żoną, aby tak było. Jednakże nie da się okłamać historii, oszukać naszych uczuć. Jechaliśmy niedawno na wycieczkę. Siedzieliśmy wszyscy razem w aucie. Chłopcy z tyłu zaczęli się kłócić, byli niegrzeczni. W końcu powiedziałem: „Dość”. Gabryś dodał od siebie: „Marceli, nie możesz denerwować mamy! Pamiętasz, co tata mówił – nie można mamy denerwować, bo wtedy traci siły. Przez to może umrzeć, więc się uspokój”. Czy śmiać się z tego powodu czy płakać? Nie wiedzieliśmy. Nic już nie będzie tak samo. Ale wiadomo, że Bóg odwiedził naszą rodzinę i chce w niej być na co dzień.

 

----------------------------------------------------------------------------

 

Agata: Wiadomość o mojej chorobie bardzo nas zaskoczyła. Wychodziliśmy z założenia, że jak się siedzi w domu, nie podejmuje pracy zawodowej w ciężkich warunkach, to żaden uszczerbek na zdrowiu nie powinien się wydarzyć, a stało się inaczej. Nikt w mojej rodzinie ani w rodzinie męża nie chorował wcześniej na nic podobnego. Nie paliłam papierosów, nie nadużywałam alkoholu, a o narkotykach uczyłam się tylko w szkole. Nie byłam nigdy zbytnio sprawna fizycznie, ale lubiłam zawsze dużo chodzić i w domu nigdy się nie oszczędzałam, jako mama trzech chłopców byłam ciągle w ruchu.

Nie zabieraliśmy chłopców do szpitala, aby im i mnie oszczędzić łez. Nie chcieliśmy, żeby widzieli mamę podłączoną do pomp wśród innych chorych, czasami nawet umierających ludzi. Widywaliśmy się w domu, kiedy miałam zakończone cykle chemii, dostawałam takie jakby przepustki na kilka dni, tak do 2-3 tygodni.

Mam czterech braci i każdy z nich był chętny do pomocy. Bartek, mój najstarszy brat, bardzo się ucieszył, że może być dawcą. Ani chwili się nie wahał, a jego żona Ewa go w tym wspierała, choć nie był to dla nich komfortowy termin pobrania komórek macierzystych, gdyż mniej więcej w tym samym czasie spodziewali się narodzin drugiego synka. Ale na szczęście terminy się nie pokryły J

Te trudne doświadczenia wiele nas nauczyły: jak dbać o zdrowie na co dzień, jak unikać potencjalnych zagrożeń, bakterii i jak ważne są rozmowy i relacje międzyludzkie. Otrzymaliśmy bardzo dużo wsparcia, modlitwy oraz bezinteresownej pomocy.

 

 

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK