Wywiady
nr 3 (105) MARZEC 2016

 Przekaz pokoleniowy jest niezwykle ważny i musi zaprocentować.

Marta Dzbeńska-Karpińska

Pacjent to nie wróg!

Moi i męża rodzice, mąż, szwagierka, mąż szwagierki, rodzeństwo teścia – sami lekarze… Tak o swojej rodzinie mówi dr Marta Roszkowska, córka laryngologa dziecięcego Eugeniusza Grzegrzółki.

 

Tata – lekarz, mama – lekarz, córka – lekarz… Skąd w Pani rodzinie ta pasja do medycyny?

W rodzinie mamy bardzo wielu lekarzy. Moi i męża rodzice, mąż, szwagierka, mąż szwagierki, rodzeństwo teścia są lub byli lekarzami. Wielu najbliższych znajomych rodziców pochodziło z tego środowiska. To byli ludzie, którzy podczas wojny i po niej cierpieli niedostatek, głód i choroby, a jednak mieli wielką radość życia i prawdziwy szacunek do swojego zawodu, dumę z jego wykonywania. Słuchałam, jak uratowali czyjeś życie, kogoś wyleczyli. W moim rodzinnym domu wszyscy ciężko pracowali, bardzo się kochali i szanowali. Przekaz pokoleniowy jest niezwykle ważny i musi zaprocentować.

 

Czym wyróżniało się dzieciństwo w takim medycznym domu?

W dużej mierze wychowałam się w szpitalu, wokół spraw związanych z zawodem rodziców. Mama dyżurowała, tata dyżurował, a my z siostrą kręciłyśmy się między pielęgniarkami i salowymi, bawiłyśmy się na szpitalnych podwórkach. Do dziś mile wspominam ładne podwórko szpitala przy ul. Kopernika.

Tata nigdy nie kończył pracy tak jak ojcowie moich koleżanek. W socjalizmie pracowało się od 8.00 do 16.00. Tata wracał najczęściej o 22.00, co na tamte czasy było rzadkie.

 

Jakim lekarzem był Pani ojciec, dr Eugeniusz Grzegrzółka?

Tata kochał swój zawód. Kiedyś 2 tygodnie siedział non stop w szpitalu przy duszącym się dziecku. To było biedne dziecko ze wsi. Nie było takich antybiotyków ani aparatury jak dziś, więc tata co parę godzin robił bronchoskopię, ratując mu życie. Tylko koszule na zmianę nosiliśmy mu do szpitala. To budziło refleksję.

Mój ojciec był przyjacielem pacjentów. Zawsze mi powtarzał: „Marta, pamiętaj, pacjent jest twoim wielkim przyjacielem, tylko zachowuj się!”. Teraz często panuje nastawienie, że pacjent jest potencjalnym wrogiem. To bardzo zubaża relację lekarz-pacjent. Ja otrzymałam inny przekaz: jest przyjacielem. Gdy mu okażesz chociaż troszeczkę dobra, to zobaczysz, jak do ciebie wróci.

 

I wracało?

Do ojca wracało nieprawdopodobnie w różnych sytuacjach. Na przykład gdy poszliśmy do restauracji, nie dano mu zapłacić za obiad: „Panie doktorze, to jest honor dla nas przyjąć pana”. Nie raz tak się zdarzyło. Często tata nie pamiętał poszczególnych przypadków, pacjentów, ale oni go pamiętali. Kiedyś byliśmy bez ojca na Kasprowym Wierchu w restauracji. I słyszymy, jak jakaś matka mówi do swoich dzieci: „Doktor Grzegrzółka zabronił wam tego jeść, i koniec”. Dzieci nawet nie zaprotestowały. Ojciec przyjmował jeszcze długo na emeryturze, skończył pracować na pół roku przed śmiercią.

Ludzie mile go wspominają. Młodzi nazywali go dziadkiem. Na jego pogrzebie płakali, bo stracili przyjaciela. Panie Boże, daj każdemu lekarzowi taki pogrzeb! Wszyscy żałobnicy byli jego pacjentami! Do dzisiaj leczone przez niego dzieci przychodzą na jego grób.

 

Czego jeszcze nauczyła się Pani od taty?

Kiedyś, jeszcze w czasach rejonizacji, przyjęłam w szpitalu chorego na anginę chłopca, który miał cukrzycę i był w ciężkim stanie. Nie mogłam go przyjąć na oddział chirurgiczny z zakaźną anginą, ale wymagał natychmiastowej pomocy, więc dałam mu kroplówkę gdzieś na kozetce. Dostałam reprymendę od „władz szpitalnych”, z groźbą wyrzucenia z pracy włącznie. Nie wiedziałam, co robić. Oburzona żaliłam się tacie, mówiąc, że działałam z dobrego serca i z najlepszą wiedzą medyczną. Na co ojciec: „Rób, jak ci sumienie każe”. Od razu spadło ze mnie całe napięcie. Zrobiłam to, co mi podpowiedziało sumienie, chociaż taka droga jest często drogą pod prąd.

 

Kto oprócz taty był dla Pani wzorem?

Noszę w sobie obraz teścia – prof. Ireneusza Roszkowskiego, który walczył o życie i dobro swoich pacjentek. Dniami i nocami potrafił czuwać przy pacjentce. Do 40 roku życia mieszkał w szpitalu, w pokoiku przy sali porodowej. To był taki lekarz! Dopiero po ślubie (moją teściową poznał jako studentkę medycyny) wynajął mieszkanie naprzeciwko szpitala. Jego okna wychodziły na salę porodową!

Przez wiele lat kierował warszawską Kliniką Położnictwa i Ginekologii przy ul. Karowej. Bardzo wymagający, narzucił dużą dyscyplinę samemu sobie i podwładnym. Był wielkim autorytetem medycznym. Historie o nim ludzie opowiadają sobie po dziś dzień.

W latach głębokiego komunizmu teść jako znakomity specjalista był konsultantem krajowym ds. ginekologii i położnictwa. Komuniści bardzo napierali na szybkie wprowadzenie ustawy proaborcyjnej. Ustawę, którą miał zaopiniować, przez wiele miesięcy pod różnymi pretekstami przekładał z szuflady do szuflady. Potem przyparty do muru wymyślił zapis, że nie można usuwać pierwszej ciąży. To uratowało wiele istnień, bo najczęściej usuwane są pierwsze ciąże. Kiedy zdjęto go z funkcji konsultanta, prawo aborcyjne zostało bardzo zliberalizowane.

Mój mąż wyszedł z takiej rodziny i nasze dwa lekarskie domy się połączyły. Niejednokrotnie dzieci, które na świat przyjmował teść, leczyły się potem u mojego ojca.

 

Jakie znaczenie w kształceniu lekarza ma przykład nauczycieli akademickich?

Ich rola jest wielka. Powinni uczyć leczenia i podejścia do pacjenta tak, jak sami chcieliby być kiedyś leczeni przez obecnych studentów. Kiedy wychowanie w domu i edukacja są spójne, to daje bardzo dobre owoce. I nie każdy musi być z rodziny medycznej, żeby wynieść to „coś” – szacunek do człowieka i chęć pomocy. Był czas, że sama uczyłam lekarzy rodzinnych laryngologii. Dziś są bardzo dobrymi specjalistami, cenionymi przez pacjentów. Jestem z nich dumna!

 

Co jest najważniejsze w medycynie?

Najważniejsze jest chcieć się „pochylić nad”. Nieważne, czy nad człowiekiem znanym czy nad biedakiem dosłownie wyciągniętym z rowu. Siostry od Matki Teresy z Kalkuty przyprowadzały nam pacjentów znalezionych na ulicy. I trzeba było się nimi zająć. Człowieka trzeba chcieć wyleczyć i zrobić to, jak się umie najlepiej.

W medycynie ważna jest czujność i to, żeby nigdy nie mieć za dużej pewności siebie. Wielokrotnie, kiedy wydawało mi się, że jestem w czymś już dobra i nic mnie nie zaskoczy, musiałam szybko weryfikować swoje przekonanie. Kierownik Kliniki Otolaryngologicznej CMKP, gdzie byłam zatrudniona, prof. Jan Kuś, powiedział mi, będąc już na emeryturze, bardzo ważną rzecz: „Marta, w swoim życiu operowałem tysiące pacjentów, uratowałem wielu z różnych strasznych opresji, ale ich nie pamiętam. Ja pamiętam tylko tych, którym zaszkodziłem”. Nie ma lekarzy we wszystkim najlepszych. Nawet jak lekarz jest świetny, to zdarzą mu się pomyłki i niepowodzenia. Ten zawód wymaga dużo pokory i nieustannej czujności.

Moja dewiza to: „Zrób, co powinieneś zrobić, jak najlepiej umiesz, a resztę zostaw Panu Bogu”.

 

Czym dla Pani jest bycie lekarzem?

Pamiętam taką sytuację. Nocny dyżur. Nagły telefon z izby przyjęć – pacjent się dusi. Pobiegliśmy. Pierwsza lekarka, anestezjolog, wbiegła boso, bo nie zdążyła założyć butów. Zaintubowała pacjenta, a ja już na spokojnie zrobiłam tracheotomię. Spotkałyśmy się później, a ona siedziała smutna i zmęczona po nieprzespanym dyżurze. Powiedziałam jej: „Pani doktor, to jest dobry dzień. Uratowała pani życie człowiekowi”. Ona otrząsnęła się, nie dowierzając temu, co mówię. To nie jest zwykła praca.

Dużo satysfakcji daje możliwość pomocy drugiemu człowiekowi. Na przykład kiedyś trafił do mnie pacjent, któremu zapisano aparaty słuchowe, a okazało się, że to kwestia wygojenia uszu. Zaczął dobrze słyszeć po wielu latach. Takich przykładów jest wiele.

 

Z trójki Pani dzieci tylko jedno studiuje medycynę.

Tak, Stefan jest na szóstym roku. W tym pokoleniu w naszej rodzinie jest osiemnaścioro dzieci i tylko on jeden poszedł na medycynę. Ale liczę na to, że wnuki i prawnuki będą kontynuowały rodzinną tradycję.

 

Marta Roszkowska, dr n. med., otolaryngolog, córka znanego warszawskiego laryngologa dziecięcego Eugeniusza Grzegrzółki, od 30 lat żona Piotra, profesora położnictwa i ginekologii, z którym poznała się na bloku operacyjnym, mama Marii (29 l.), Stefana (27 l.) i Antoniego (23 l.); uprawia narciarstwo, była mistrzynią Polski w narciarstwie alpejskim (zjazd) w 1975 r.; przez 20 lat pracowała w Szpitalu Bródnowskim, obecnie prowadzi prywatną praktykę w Warszawie.

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK