Wywiady
nr.6 (156) czerwiec 2020

Dom jest zawsze pełny. Jest gwar, dużo uścisków, wciąż słyszę: „Kocham cię, mamusiu” 

Natalia Rakoczy

Więcej dzieci – więcej szczęścia

 

Dziewiątka dzieci to wyzwanie, ale Renata i Mariusz Więckowie traktują je jak inwestycję w przyszłość. Wcale nie chodzi o pieniądze. Renata nawet zrezygnowała z pracy, bo jak mówi, w domu jest nie do zastąpienia. I choć w ich życiu były dramatyczne momenty, nigdy nie stracili wiary.

 

Wybija 21.00 i zaczynacie różaniec… Jak udaje się Wam znaleźć czas na wspólną modlitwę?  

Mariusz: To dla nas coś najważniejszego, dlatego tak układamy dzień, aby wygospodarować ten czas.

Renata: Klękamy z mężem, a dzieciaki dołączają się spontanicznie. I zazwyczaj jesteśmy w komplecie. Bywa, że dzieci same nas ponaglają. Każdy prowadzi swoją dziesiątkę i przed jej rozpoczęciem mówi swoją intencję, a potem wszyscy „omadlamy” te sprawy.

 

Dlaczego akurat różaniec?

M.: Modlitwa zawsze była dla nas ważna, a różaniec stał się nam szczególnie bliski od zeszłego roku, kiedy byliśmy na pielgrzymce we Włoszech, w Loreto. Największym owocem naszej wspólnej modlitwy jest to, że ona nas jednoczy, jeden drugiego mobilizuje, aby być jej wiernym. Niekiedy po całym dniu pracy oczy mi się zamykają ze zmęczenia, a wtedy dzieciaki mnie trącają, motywując do dokończenia dziesiątki. Oprócz różańca w niedzielę odmawiamy z dziećmi jutrznię – czytamy psalmy i Ewangelię, a potem rozmawiamy na jej temat. Przedstawiamy też Bogu nasze sprawy i prośby. Na koniec mamy agape, wspólne delektowanie się słodkościami zgromadzonymi z całego tygodnia, a także specjalnie upieczonym na tę okazję ciastem.

 

Jedno dziecko potrafi wywrócić świat do góry nogami. A jak wygląda to z dziewięcioma?

M.: Pierwsze faktycznie wywraca świat do góry nogami, przy drugim i trzecim jest jeszcze ciężko, przy czwartym wszystko zaczyna wracać do normy, przy piątym jest już mniej więcej poukładane, a przy szóstym i kolejnym człowiek czuje się tak, jakby nie miał dzieci (śmiech). Jest coraz łatwiej, bo one pomagają. Najważniejsze, aby wprowadzić odpowiedni rytm dnia i określone zasady.

 

Czyli to prawda, że z każdym kolejnym dzieckiem jest łatwiej?

R.: Tak jak wspomniał mąż, od czwartego jest już lżej (śmiech). Starsze pomagają w opiece nad młodszymi, dzięki czemu nawet możemy wyjść na randkę małżeńską. Dzieci same nas wyganiają, mówiąc: „Idźcie, my damy sobie radę”. I faktycznie stają na wysokości zadania.

 

Jak wygląda organizacja życia rodzinnego przy tak dużej rodzinie?

R.: Zrezygnowałam z pracy zawodowej w kancelarii radców prawnych, aby mieć czas dla dzieci i rodziny. Stwierdziłam, że tam jestem do zastąpienia, a w domu nie.

 

Nie żałowała Pani tej decyzji?

R.: Dla mnie to nie był żaden problem. Bycie mamą to najpiękniejsze, co mogę robić w życiu. I naprawdę czuję się spełniona. Cieszę się z tego, że mogę być w domu z dziećmi, chociaż czasami było skromnie, bo żyliśmy z jednej pensji.

 

Znane jest powiedzenie, że gdy Bóg daje dzieci, to też daje na dzieci. Doświadczyliście tego?

R.: Doświadczaliśmy tego, że Pan Bóg się nami opiekuje. Zawsze, kiedy przybywało dzieci, to znajdowało się większe mieszkanie, pojemniejszy samochód. Bóg dodawał nam też sił i motywacji do zmian. I każdego roku spędzamy wspólne wakacje, chociaż czasami pod namiotami czy w formie objazdówki. Mamy 8-osobowy minibus, który nas wszystkich mieści, bo najstarsze dzieci mieszkają osobno i już z nami nie jeżdżą. Dwa lata temu jechaliśmy od Świnoujścia w stronę Gdańska. Codziennie spaliśmy gdzie indziej, a gdy znaleźliśmy fajną miejscowość, to zatrzymywaliśmy się na dwa noclegi. Dzieciom tak się to spodobało, że teraz od wygodnych kwater wolą namioty i cygańskie życie (śmiech).

 

Planowaliście tak liczną rodzinę, kiedy wchodziliście w małżeństwo?

M.: Tak naprawdę to mamy dwunastkę – z tym że trójkę w niebie… Pan Bóg ma poczucie humoru. Jeszcze przed ślubem weszliśmy do sklepu na dział dziecięcy, gdzie w rządku stało dwanaście wózków. Zastanawialiśmy się wtedy, co by było, gdybyśmy mieli dwunastkę dzieci. I tak się stało.

R: Zawsze też mówiłam mojemu tacie, że chciałabym mieć dwanaścioro dzieci, bo podobała mi się duża rodzina. Wprawdzie porody były różne i kolejne planowałam za sto lat, ale potem sobie myślałam, że przecież trwa to tylko kilka czy kilkanaście godzin, a nowy człowiek jest już na wieczność…

 

Z jakimi największymi trudnościami musieliście się zmierzyć jako małżeństwo i rodzina?

R.: Trzy razy poroniłam, a pierwsza utrata dziecka była najboleśniejsza. To było nasze pierworodne maleństwo i nie wiedziałam, czy Pan Bóg obdarzy nas jeszcze potomstwem.  

Ogromną uciążliwością była także absorbująca praca mojego męża. Mariusz często wracał późno do domu. Pan Bóg jednak wysłuchał modlitw i teraz mąż pracuje osiem godzin, a nie dziesięć czy dwanaście. Początki naszej znajomości też były ciężkie, bo wtedy rozwodzili się rodzice Mariusza.

M.: Dla mnie rozstanie rodziców było bardzo trudne. Zastanawiałem się, czy warto wchodzić w małżeństwo, skoro po osiemnastu latach można się rozwieść. Pan Bóg odpowiedział nam poprzez katechezy neokatechumenalne. Zrozumieliśmy, że wcale nie musimy powielać błędów rodziców.  

 

Jak budować trwałe więzi rodzinne, które są w stanie przetrwać różne kryzysy i burze?

M.: Przyznam się, że też się kłócimy, ale trzymamy się Pana Boga, modlitwy, Kościoła, Eucharystii – i to nam daje siłę. Bo sami z siebie niewiele możemy.

R.: Kluczem jest wspólna modlitwa, bo jak wieczorem uklęknąć bez pojednania? A każde pojednanie sprawia, że można iść dalej, że zaczyna się od nowa. I to jest najcenniejsze.

Po ludzku tracicie – czas, pieniądze, energię na wychowanie dzieci… Co sprawia, że mimo wszystko mówicie, że warto?

M.: Warto, bo to jest inwestycja na całe życie. I nie chodzi o pieniądze, ale o relacje… Mamy nadzieję, że na starość nie zostaniemy sami, lecz zawsze będzie ktoś, kto nas odwiedzi albo do kogo będziemy mogli przyjechać. I te rodzinne więzi są czymś bezcennym.

R.: Dom jest zawsze pełny. Jest gwar, pełno uścisków, wciąż słyszę: „Kocham cię, mamusiu” – to daje radość. Nie możemy się długo kłócić, bo pięciolatka podchodzi i mówi, abyśmy się pogodzili. I co roku przybywa prezentów na różne okazje, bo każdy stara się zrobić coś dla mamy i taty. Wszystkiego jest więcej… więcej szczęścia.  

 

 

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK