Wywiady
nr 4 (118) kwiecień 2017

Myślę, że w czasie przygotowania do sakramentu małżeństwa duży nacisk powinien być położony na szczere przedstawienie wizji małżeńskiej, że to nie są tylko piękne chwile

Przemysław Radzyński

Przedsionek nieba

 

Nagle po nawróceniu umiera nasze dziecko, a zaraz potem rodzi się kolejne, o którym wiedzieliśmy, że będzie wymagało rehabilitacji, specjalistycznej opieki, długotrwałego leczenia i częstych pobytów w szpitalu. Walka o Zuzię trwa już blisko dziesięć lat…

 

 

„Nasze życie z Zuzią jest w pewnym sensie przedsionkiem zmartwychwstania, na które czekamy” – mówi Piotr Zworski, dziennikarz, mąż Ani, tata Filipa, Zuzi i Tomka.

 

Przemysław Radzyński: Jakie były Twoje marzenia o małżeństwie?

Piotr Zworski: Żeniłem się, gdy miałem 23 lata. Nie miałem żadnej wizji przyszłości. Po prostu żyłem tu i teraz. Jako młody chłopak w ogóle nie miałem refleksji, jak będzie wyglądał ten związek za 10, 20 albo 30 lat – jak się zmieni, czy więzi osłabną, jak przeżyję pierwszy czy drugi kryzys.

Myślę, że w czasie przygotowania do sakramentu małżeństwa duży nacisk powinien być położony na szczere przedstawienie wizji małżeńskiej, że to nie są tylko piękne chwile. Kiedy przychodzą zwykłe problemy, weryfikują wszystkie marzenia i wtedy życie mówi ci: „Sprawdzam – sprawdzam twoją wierność, twoją odpowiedzialność, twoją cierpliwość”.

 

Chcesz powiedzieć, że nie byłeś przygotowany na to, czym jest małżeństwo?

Dziś to swoje wyobrażenie na temat małżeństwa porównałbym do ciągłego chodzenia ze sobą. Myślałem, że od czasu do czasu spędzimy ze sobą weekend, więc nie byłem gotowy na odpowiedzialność czy oddawanie siebie drugiej osobie.

 

Przykład?

Miałem poważną trudność na etapie, kiedy po wyjściu z rodzinnego domu musiałem z pensji utrzymywać żonę i opłacać rachunki. Wcześniej żyłem na koszt rodziców, a zarobione pieniądze były tylko moje. Na szczęście się tego nauczyłem.

 

Twoje marzenia i plany zmieniły się, kiedy dowiedziałeś się, że zostaniesz ojcem po raz pierwszy?

Kiedy urodził się mój najstarszy syn, pamiętam, że doznałem przypływu miłości i faktycznie wyobrażałem sobie wtedy, jak to będzie, jak on będzie rósł. Nie mogłem się już doczekać, kiedy będzie starszy. Chciałem być dobrym ojcem, chciałem się poświęcać.

Jak zaczynał raczkować, szedł do przedszkola, a potem do szkoły – na każdym z tych etapów na nowo odkrywałem ojcostwo. Po latach, ze względu na niego, wróciłem do gitary – dziś to nasze wspólne hobby. Filip ma 16 lat i jest już dorosłym mężczyzną, ale ciągle zależy mu na naszej relacji – w dalszym ciągu chce rozmawiać, razem spędzać czas, oglądać filmy, słuchać muzyki, grać wspólnie na gitarach – po prostu ma potrzebę bycia razem.

Myślę, że to wielka łaska Pana Boga, że dziś moje relacje z synem są takie, o jakich marzyłem, gdy się rodził. Dziś widzę, że dzięki niemu dojrzałem.

 

Bycie ojcem wpłynęło na relacje z żoną?

Wydaje mi się, że dziecko dla małżonków to jest moment próby – to ono staje się najważniejsze dla matki, a mąż zostaje nieco na boku. Tę trudną sytuację ratuje pojawienie się drugiego dziecka, bo wtedy uwagę trzeba dzielić na dwoje dzieci, więc potrzeba i matki, i ojca.

 

Tak było u Was?

Po narodzinach Filipa nie chciałem szybko drugiego dziecka. Bałem się podwójnej odpowiedzialności. Dzisiaj wiem, że to był błąd, bo kolejne dziecko wnosi normalność w rodzinę, jest wtedy jeszcze bardziej zjednoczona.

 

W Waszym przypadku pojawienie się drugiego dziecka było wyjątkowym wydarzeniem.

To było przywrócenie do pionu w sposób bardzo drastyczny. Po wielu latach przeżyłem wewnętrzną przemianę i otworzyłem się na nowe życie. Wtedy żona straciła ciążę. Bardzo mocno to przeżyła. Szybko zaszła w kolejną. Ze względu na komplikacje Zuzia urodziła się w 25 tygodniu i zaczęła się walka o jej życie i zdrowie. W stu procentach skupiliśmy się na córce, odsuwając nieco starszego syna – zwłaszcza na początkowym etapie.

 

Wasze życie przewróciło się do góry nogami.

Przeżywaliśmy rodzinny kryzys, po którym właśnie wychodziliśmy na prostą. Wróciliśmy do Pana Boga, ja otworzyłem się na życie i przyjąłem prośby żony o powiększenie rodziny. I nagle po tym nawróceniu umiera nasze dziecko, a zaraz potem rodzi się kolejne, o którym wiedzieliśmy, że będzie dzieckiem specjalnej troski, że będzie wymagało rehabilitacji, specjalistycznej opieki, długotrwałego leczenia i częstych pobytów w szpitalu. Walka o Zuzię trwa już blisko dziesięć lat, ale ona nas jednoczy i pozwala patrzeć na nas przez pryzmat „my”, a nie „ja”. To jest nasza wspólna walka o jej życie i zdrowie.

 

Po dwóch latach od narodzin Zuzi zostaliście zaskoczeni ponownie.

Zuzia przygotowywała się do poważnej operacji. Wtedy dowiedzieliśmy się, że spodziewamy się kolejnego dziecka. Filip potrzebuje uwagi, Zuzia ciągłej opieki – jak my teraz poradzimy sobie z trzecim dzieckiem? Ale ta ciąża okazała się dla nas zbawienna. Żaden człowiek by tego nie wymyślił. Nasz Tomek dał naszej rodzinie dopiero pełnię normalności.

 

W jakim sensie?

Dotychczas skupialiśmy się na Zuzi, zostawiając nieco starszego syna. Pojawienie się Tomka sprawiło, że nagle zrozumieliśmy, że musimy się zajmować całą trójką. To przywróciło sto procent normalności naszej rodzinie. Musieliśmy podzielić naszą całą miłości na równe kawałki.

To było też ważne dla mojej żony, ponieważ oczekując na naszą Zuzię, miała wizję spacerów, piaskownicy i tego wszystkiego, co na ogół robi się przy małym dziecku. Straciła to razem z niepełnosprawnością córki. Nagle pojawiło się dziecko trzecie, kompletnie nieoczekiwane, które nam to przywróciło. Pan Bóg nam to przywrócił. Nie mamy poczucia straty.

 

W wywiadach mówisz, że Zuzia ze swojego zdrowia złożyła ofiarę, która z Waszej rodziny czyni jedno. Mocno to porównujesz do innej ofiary – do ofiary Jezusa.

Takie mistyczne spojrzenie bardzo mi pomaga zrozumieć tę rzeczywistość. Nie wiem, jak by nasze losy się potoczyły, ale odkąd Zuzia jest z nami, jednoczy nas, a mnie, jako mężczyznę i ojca, uczy dojrzałości.

Ona jest trochę jak Święty Józef – na kartach Ewangelii nie wypowiada ani jednego słowa, ale był wzorem odpowiedzialności dla mężczyzn, wzorem oparcia dla kobiety. Możemy czerpać z jego życia, a nie z tego, co mówił. Podobnie jest z moją Zuzią – ona nigdy nie wypowiedziała ani jednego słowa, nie mówi, nie widzi – ona po prostu jest i robi największą robotę dla rozwoju mojego człowieczeństwa. Może ona oddała zdrowie, żebym ja mógł wzrastać? Tak jak Chrystus, który oddał za nas swoje życie, po to żebyśmy mogli zbliżyć się do Boga?

Kiedyś miałem taki obraz przed oczami, że Pan Bóg miał ją u siebie w niebie i mówi: „Słuchaj, jest tutaj taka rodzina, boję się, że idą w złym kierunku, i trzeba, żeby tam na ziemi pojawił się ktoś, kto ich uleczy; ale musisz wziąć na siebie trochę trudu”. Ja wiem, że to jest kompletnie nieteologiczne, ale to moje poczucie, że ona wzięła na siebie wszystkie nasze niewierności wobec Pana Boga i wobec siebie i dzięki temu nas uratowała.

 

Ofiara Jezusa kończy się Zmartwychwstaniem. Co to znaczy dla Waszej rodziny?

Jesteśmy absolutnie przekonani, że jeżeli nie tutaj, to spotkamy się już w Królestwie Niebieskim. Tam będzie wspaniale. Będziemy mogli na nią patrzeć, jak biega, bawi się, jak mówi, jak się śmieje.

Z pewnością dzięki Zuzi jesteśmy inną rodziną niż dziesięć lat temu. Choć mierzymy się z tymi samymi problemami, kłócimy się ciągle o te same rzeczy, to jesteśmy lepszą rodziną. Ta sytuacja pozwala nam też łatwiej przechodzić przez różnego rodzaju burze. Myślę, że mnie pomogła przejść przez tzw. kryzys wieku średniego, gdy mężczyzna zaczyna kwestionować pewne swoje życiowe decyzje, zaczyna ich żałować. Ona pomogła mi w życiu dokonać kilku dobrych wyborów, których konsekwencją było błogosławieństwo, a nie przekleństwo. Nie skrzywdziłem kilku osób, a mógłbym to zrobić, bo byłem do tego zdolny. Myślę, że nasze życie z Zuzią jest w pewnym sensie przedsionkiem zmartwychwstania, na które czekamy.

 

 

 

 

 

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK