Wywiady
nr 10 (112) październik 2016

Przejęliśmy się na serio tym, że małżeństwo jest sakramentem, zaprosiliśmy Pana Boga do naszego związku i od początku staraliśmy się budować na Nim.

Marta Dzbeńska-Karpińska

Cztery wesela Górnych

Ona jest wokalistką, on nie tylko dziennikarzem, mają pięcioro dzieci i są małżeństwem od 23 lat. Ot taka (nie)zwykła rodzina.

 

 

Oboje macie wyraziste osobowości. Jak udało Wam się zbudować szczęśliwą rodzinę?

Grzegorz: Przejęliśmy się na serio tym, że małżeństwo jest sakramentem, zaprosiliśmy Pana Boga do naszego związku i od początku staraliśmy się budować na Nim. Mamy doświadczenie, że jeżeli On jest między nami, to mimo różnych trudności i przeciwności wszystko się układa. Kiedy się sprzeczamy, to później przepraszamy się i prosimy o wybaczenie. Kiedy mamy ważne decyzje do podjęcia, to rozeznajemy, wspólnie modląc się i czytając Pismo Święte.

 

Jak się poznaliście?

Angelika: Pan Bóg był tym, który nas połączył. Dzięki Niemu zaczęliśmy się sobą interesować. To Grzegorz był człowiekiem, który mnie zaprowadził do kościoła i zaczął mi wszystko tłumaczyć. Poznaliśmy się, gdy był korespondentem „Życia Warszawy” na Ukrainie. Zwróciłam na niego uwagę, kiedy na stole u niego w mieszkaniu zobaczyłam Pismo Święte. Pomyślałam sobie: „Ten człowiek byłby dobrym ojcem dla moich dzieci.” W moim kraju przez długie lata za posiadanie Pisma Świętego można było trafić do więzienia.

 

Czy pamiętacie jak wyglądały oświadczyny?

A: Zanim zaczęliśmy chodzić ze sobą, Grzegorz chciał mi zaimponować i pokazał mi plany swojego mieszkania w Warszawie, które było w budowie. Zapytałam, kto mu będzie to mieszkanie urządzał, bo już się zorientowałam, że nie ma do tego smykałki. Grzegorz na to: „A może ty byś mi pomogła?” Ja jestem konkretnym człowiekiem, więc zapytałam go, w jakiej roli mam pomagać. Grzegorz spojrzał na mnie, zastanowił się i mówi: „Jako żona.” W ten sposób Grzegorz po pięciu dniach naszej znajomości mi się oświadczył. Ja mu na to: „Jako żona? To trzy pokoje to za mało, bo ja chcę mieć co najmniej trójkę dzieci.”

 

Jak długo trwało Wasze narzeczeństwo?

A: Dziewięć miesięcy.

G: Mieliśmy problemy ze ślubem. Biurokratyczne i finansowe. Angelika miała obywatelstwo ukraińskie, ja polskie. Ukraina dopiero powstała. Załatwić potrzebne dokumenty w bałaganie po rozpadzie Związku Radzieckiego było bardzo trudno.

A: Trzeba było mieć mnóstwo pozwoleń, nawet od generała KGB. Któregoś dnia byłam tak zmęczona biurokracją, że usiadłam na ławce w parku, popłakałam się i powiedziałam: „Grzegorz, nigdy więcej nie chcę już wychodzić za mąż. To było pierwszy i ostatni raz.” Skutecznie mnie przekonali, żeby już więcej nie próbować.

 

Ale udało się. Gdzie braliście ślub? We Lwowie? W Warszawie?

G: Jedna duża część rodziny mieszkała na Ukrainie, a druga w Polsce, więc podzieliliśmy to na dwie części. Ślub cywilny braliśmy w Użhorodzie, kościelny we Wrocławiu. Mieliśmy cztery wesela: dwa we Wrocławiu, jedno w Użhorodzie i jedno we Lwowie.

 

To zaczęliście z przytupem.

A: W 1993 roku był straszny kryzys na Ukrainie i moi rodzice nie byli w stanie nam pomóc. Wesele odbyło się w ich domu na Zakarpaciu i było małe, tylko dla najbliższej rodziny. Potem w moim mieszkaniu we Lwowie zorganizowaliśmy wesele dla przyjaciół. We Wrocławiu rodzice Grzegorza, który ma bardzo liczną rodzinę, zorganizowali duże wesele. A potem Grzegorz urządził też wesele dla przyjaciół. Skromne, z kanapkami.

G: Było dużo kanapek… (śmiech)

A: To ostatnie wesele było znaczące.

G: Odbyło się było 18 września 1993 roku. W dzień wyborów, które wygrało SLD. Rozważaliśmy z przyjaciółmi, co tu robić i postanowiliśmy założyć nowe pismo. Tak powstał kwartalnik „Fronda”.

 

Pierwsze dziecko Górnych?

G: Nie, raczej prezent weselny od Pana Boga.

 

Jak Wasze życie ułożyło się po ślubie?

G: Mój dwuletni kontrakt na Ukrainie się skończył. Angelika była już wtedy w ciąży. Zdecydowaliśmy się przenieść do Warszawy, ale mieszkanie było w stanie surowym. Kilka miesięcy potrwało, zanim urządziłem je na tyle, żeby Angelika mogła przyjechać z dzieckiem.

A: Annamarię urodziłam w swoim rodzinnym mieście. Kiedy córka miała 9 miesięcy, przeprowadziłam się do Warszawy i wtedy zaczął się najtrudniejszy okres w naszym małżeństwie. Mam nadzieję, że trudniejszych już nie będzie. Grzegorz musiał nam zapewnić byt i bardzo dużo pracował, a ja byłam kompletnie sama z malutkim dzieckiem w prawie pustym mieszkaniu – bez szaf, bez pralki, bez kuchenki. Mieliśmy taką malutką płytę na jeden garnek, na której gotowałam i jedzenie, i pieluchy.

 

Było Ci trudno? Bez rodziny i przyjaciół, bez znajomości języka.

A: Tak. Na Ukrainie zrobiłam już karierę zawodową i byłam rozpoznawana, a tutaj wszystko musiałam zaczynać od zera. Języka uczyłam się sama. Słuchałam radia i powtarzałam całe zdania. Wtedy poznałam ojców paulinów. Poszliśmy do ich kościoła na Eucharystię i nagle poczułam taki głód bycia w kościele, że odtąd codziennie biegałam na Mszę. W kościele czułam się jak w domu. We wrześniu 1994 roku dostaliśmy od księdza zaproszenie na katechezy neokatechumenalne. Wstąpiliśmy z Grzegorzem do wspólnoty. To, że mamy taką dużą rodzinę, jest też zasługą tej formacji.  Kościół bardzo złagodził moje serce i mimo mojego artystycznego charakteru udało mi się stworzyć dobrze funkcjonujący dom. To formacja pomogła mi zrozumieć, że bez ram, jakimi są zasady, nie uda się zbudować dobrze działającej rodziny.

 

Macie pięcioro dzieci, to dużo czy mało?

G: W moim środowisku jest to często spotykane (śmiech).

A: W moim to też normalne, bo gram w 2 Tm 2,3 a tam wszyscy mają dużo dzieci. Kiedy jeździłam na koncerty, to najmłodsze dziecko, które miałam przy piersi, zabierałam ze sobą. Rano zawsze któryś z chłopaków z zespołu pukał do mnie i zabierał malucha na spacer, żebym mogła dłużej pospać. 

 

Jak wasze życie ma się do bajki o „patologicznej rodzinie wielodzietnej”?

G: To rzeczywiście jest bajka, tyle że wielu w nią wierzy. Mam przyjaciela, który ma ośmioro dzieci. Jest właścicielem sieci hoteli i multimilionerem. Kiedy jego żona z dziećmi przyszła do kościoła, podchodziły do niej babcie i wtykały jej w rękę po 10, 20 złotych. Bo taki jest obraz rodzin wielodzietnych.

 

Z czego żyjecie, przecież z nieba Wam nie spada?

G: A właśnie, że spada, bo ja za tym nie chodzę, tylko do mnie się zwracają i nagle dostaję jakiś kontrakt na cykl programów w telewizji, duży dokument, książki czy wykłady.

A: Jest tego tyle, że Grzegorz zastanawiał się któregoś dnia, czy nie zatrudnić managera. I wpadł na genialny pomysł. Powiedział: „Panie Boże, Ty bądź moim managerem.” I od tego czasu mamy spokój.

 

Grzegorz, dużo pracujesz i dużo wyjeżdżasz, a Angelika koncertuje. Jak wygląda wasze życie rodzinne?

G: U nas panuje zasada twórczej dezorganizacji i bałaganu (śmiech). A tak poważnie, to zacząłem więcej wyjeżdżać, kiedy dzieci były już odchowane. Ostatnio, kiedy robię książki, które wymagają jeżdżenia po świecie, to staram się zabierać ze sobą kogoś z rodziny.

A: Kiedy ja miałam wyjazdy z koncertami, to układaliśmy czas tak, żeby Grzegorz był w domu i odwrotnie. Gdy dzieci były, małe rodzice Grzegorza chętnie przyjeżdżali i nam pomagali. Oboje pochodzimy z dobrze funkcjonujących, uporządkowanych rodzin, które dawały nam poczucie bezpieczeństwa i przenosimy te wzorce na swoją rodzinę. Mimo, że jesteśmy artystami, to w szafach wszystko jest ułożone w kostkę według kolorów.

 

Czy wasze dzieci się kłócą?

A: W poprzednim mieszkaniu wszystkie zajmowały największy pokój. Kiedy przeprowadziliśmy się do nowego domu, kładły się spać osobno, ale kiedy rano przychodziłam je budzić, to znajdowałam śpiące po dwoje w łóżku. Kłócą się strasznie, ale potrzebują siebie nawzajem i lubią być ze sobą razem. One się nawzajem szlifują. Mając tak różne charaktery uczą się szanować drugiego człowieka i jego odmienność. Nasze dzieci uczyły się przy mnie i są dobrze przygotowane do życia, potrafią wszystko zrobić. Dziewczyny świetnie gotują. Dziś kiedy wyjeżdżam z Grzegorzem na kilka dni, to nie chcą, żeby przyjeżdżali dziadkowie, bo znakomicie radzą sobie sami.

 

A jak funkcjonują chłopcy?

G: Cały czas się konfrontują.

A: Ale jak się ich rozdziela, to są w stanie wytrzymać bez siebie godzinę. Kiedyś za karę dałam jednemu materac, każąc nocować w garderobie. Patrzę, a brat niesie mu pluszaki i mówi, że tamten ma fajniej, i że ma taką karę, jakby miał nagrodę. I jak to się skończyło? Obaj spali w garderobie.

 

Czy przy tak aktywnym życiu zawodowym i rodzinnym macie czas dla siebie?

A: Jako nastolatka przeczytałam biografię słynnego kompozytora Borodina, który codziennie pisał swój plan dnia: dwie godziny przed południem komponuje, dwie godziny po południu komponuje, w międzyczasie spotkania z kompozytorami, obiad, dwie godziny dla żony. Pomyślałam wtedy: „Co za potwór! Co to za mąż! Tylko dwie godziny dla żony dziennie!”, a teraz myślę – „aż dwie godziny…”

G: Kiedyś dzieci zasypiały o 20.00 i resztę wieczoru mieliśmy dla siebie, a teraz my zasypiamy, gdy one jeszcze siedzą nad lekcjami.

A: Dawniej nie przypuszczałam, że będę się cieszyć ze wspólnego wypadu z mężem do supermarketu, ale dziś tak jest. Kiedy Grzegorz coś załatwia w obrębie Warszawy, to często jadę z nim i wtedy mamy okazję porozmawiać. W takich warunkach – mając dużo dzieci i dużo zajęć – cieszymy się każdą sytuacją, kiedy możemy pobyć tylko ze sobą. Czy to pijąc kawę, czy szykując wspólnie posiłek – doceniamy ten czas. I zawsze znajdujemy czas na wspólną modlitwę.

 

Grzegorz Górny i Angelika Korszyńska-Górny, małżeństwo od 23 lat, rodzice

Annamarii (22 l), Kamili (20 l), Noemi (17 l), Jeremiasza (14 l) i Augustyna (12 l). Formują się na Drodze Neokatechumenalnej. Angelika jest kompozytorem (m.in. muzyki do filmów dokumentalnych) i wokalistką zespołu 2Tm 2,3; Grzegorz - dziennikarzem, publicystą i pisarzem, obecnie piszącym głównie dla tygodnika „W Sieci”, współzałożycielem kwartalnika „Fronda”, autorem wielu książek i filmów dokumentalnych.

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK