Wywiady
nr 5 (131) maj 2018

Córki mają już swoje rodziny, a my mamy głos doradczy. To jest trudne, aby nie wtrącać się w życie młodych, nie ustawiać im życia, ale być zawsze, gdy proszą o pomoc czy poradę.

 
Monika Zając

Przedszkolaki nauczyły mnie pisać

O tym, że warto mieć marzenia i dlaczego dopiero przy wnukach uczymy się wychowywać dzieci, opowiada Krystyna Sztramska, pisarka, żona Zbigniewa, mama Aleksandry i Andżeliki.

 

Monika Zając: Jesteście małżeństwem z 37-letnim stażem. Jakie są początki emerytury?

Krystyna Sztramska: Jemy wspólnie posiłki, mamy czas na rozmowy, również o tych przeżyciach, o których dotychczas nie mieliśmy pojęcia. Zawsze powtarzam, że albo zrobimy sobie piękną starość, albo ją sobie zatrujemy. Ale wybór należy do nas. Mam wspaniałego męża, któremu zawdzięczam też swój czas na pisanie. Wziął na siebie wiele obowiązków domowych – potrafi ugotować, upiec, posprzątać. Nazywam go moim aniołem.

 

Żyjecie sprawami dorosłych córek?

Córki mają już swoje rodziny, a my mamy głos doradczy. To jest trudne, aby nie wtrącać się w życie młodych, nie ustawiać im życia, ale być zawsze, gdy proszą o pomoc czy poradę.

 

Jest pani babcią wyjątkową, bo wnuczki zostały adoptowane.

Dla mnie nie miało to żadnego znaczenia, że wnuczki są adopcyjne. Helenka miała 3 miesiące, Julka 2 lata. Są biologicznymi siostrami. Śliczne jak aniołki. Obie od razu były do pokochania, choć dla starszej Julki początki były trudniejsze. Druga córka z mężem także starają się o adopcję – również dwójki dzieci. Widzę, że miłość do wnuczek jest bardziej bezinteresowna, mniej wymagająca niż do własnych dzieci. Nauczyły mnie tego, czego nie potrafiłam podarować moim córkom: aby pozwolić im na więcej samodzielności, kreatywności i na swoje zdanie. Na to, żeby weszły w kałużę i się zachlapały. A do moich dzieci było: „Nie rusz”, „Nie wolno”, „Powiedz: «Dzień dobry», «Do widzenia»”. Byłam jak belfer.

 

Marzenie o pisaniu towarzyszyło Pani od dawna. Dlaczego więc dopiero teraz dostajemy do ręki Pani książki?

Tak naprawdę to były dwa pragnienia, które się na siebie nałożyły. Od dziecka marzyłam o pracy nauczyciela w klasach początkowych – chciałam uczyć liter i cyfr, pisania i czytania. Ale skończyłam szkołę pedagogiczną przygotowującą do pracy z dziećmi młodszymi w przedszkolu. Uważam, że jest to takie powołanie, które Pan Bóg mi podarował. Spełniło wszystkie moje pragnienia związane z pracą zawodową. Talent pisarski odkrywałam w okresie dziecinnym, w wieczornych przedsennych marzeniach…

 

Ania z Zielonego Wzgórza?

Rzeczywiście, podobnie układałam pewne wizje przyszłości. Pochodzę z rodziny ubogiej, wielodzietnej (było nas siedmioro rodzeństwa), różne niespełnione pragnienia rekompensowałam sobie marzeniami – o sławie, o jeździe figurowej na lodzie… Gdy zaczęłam pracować z dziećmi, talent pisarski znalazł ujście.

 

Praca z przedszkolakami rozwinęła w Pani talent?

Kiedyś nie było dostępu do Internetu, do gotowych materiałów, z których dziś mogą korzystać młodzi nauczyciele. Wszystko trzeba było przygotować samemu. Gdy brakowało jakiegoś wiersza, inscenizacji, opowiadania, trzeba było je po prostu napisać. To były początki, dzięki którym szlifowałam swój przyszły warsztat pisarski. Czytałam dużo książek. Gdy moi starsi bracia czy siostry wypożyczali książki, to czytała je cała rodzina. Telewizor w moim domu pojawił się późno, gdy byłam już w liceum. Wtedy też powstały pierwsze młodzieńcze wiersze o miłości i sensie życia, takie jeszcze chowane do szuflady, których nie dawałam czytać nawet najbliższym. A później był czas małżeństwa, wychowywania dzieci. Pisanie zeszło na dalszy plan.

 

Czy kobiecie z duszą artysty łatwiej nawiązać relację z Panem Bogiem?

W okresie młodości ten kontakt był bardzo bliski. Później, w małżeństwie, gdy na świat przyszły dzieci, było mniej czasu i stał się bardziej letni. Kiedy córki założyły własne rodziny, powstała we mnie pustka, którą trzeba było zapełnić. Zaczęłam szukać sensu, misji do spełnienia, pytać, co mam po sobie pozostawić. Szukałam kogoś, kto mógłby mi na tej drodze pomóc. Na stronie adonai.pl znalazłam blog br. Tadeusza Rucińskiego. Zaczęliśmy korespondować. Zadał mi pytanie, jakie jest moje marzenie. Odpowiedziałam, że chciałabym jeszcze coś napisać. Zapytał, czy nie chciałabym pisać do „Anioła Stróża”. To był mój pierwszy recenzent. I to był mój początek. Później pisałam opowiadania do miesięczników „Sygnały Troski” i „Różaniec”. A kiedy zebrało się trochę tych opowiadań, dostałam propozycję, aby wydać je w książkach. Dotychczas wyszły trzy książki. Najnowsza – „Zawsze jest jakieś dobre jutro” – nawiązuje do tytułu mojego pierwszego opowiadania, które nie zostało jeszcze opublikowane.

 

Opowiadania to świadectwa wiary?

Na pewno nauczyły mnie wyznawania wiary na zewnątrz w świecie ukrywającym religijność. Gdy zaczęłam przez swoje opowiadania głośno mówić o wierze i Panu Bogu, zaczęli przychodzić i rozmawiać ze mną ludzie, którym – jak się okazało – moje świadectwo pomogło otworzyć się ze swoją wiarą, przestali się jej wstydzić. We wszystkich opisuję ludzkie losy. Pierwsza książka jest próbą mojego rozliczenia się z przeszłością, dzieciństwem, odnalezienia odpowiedzi, na czym polega szczęście. Druga, skierowana bardziej do młodzieży borykającej się z młodzieńczymi problemami, miłością, relacjami z rodzicami, buntem (również przeciwko Panu Bogu). Wszystkie opowiadania mają jedną główną klamrę – kończą się nadzieją, że gdy poddamy się woli Bożej, zaufamy Mu, to On z każdego zła wyciągnie dobro i wyprostuje krzywe linie naszego życia.

 

Jakie dziś jest miejsce Pana Boga?

To jest ten moment, kiedy poczułam, że On po prostu jest. Że mogę z Nim bez przerwy rozmawiać. I wszystko, co się dzieje, jest zależne od Jego zdania. Cokolwiek się dzieje, o wszystkim mogę Mu powiedzieć, a On zawsze odpowiada. To najlepszy Przyjaciel, Brat.


 

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK