Wywiady
nr 12 (138) grudzień 2018

Gdy postanowiłem powziąć decyzję o małżeństwie, przypomniałem sobie fragment Ewangelii, kiedy św. Józef zdecydował się przyjąć Maryję. O wszystkich jego dylematach, o wszystkich znakach zapytania… 

Natalia Rakoczy

Kiedy patrzę w lustro, widzę nas, nie siebie

O małżeństwie, które bez Boga by się nie udało, dylematach, które pomógł rozstrzygnąć św. Józef, i niespokojnym sercu opowiada Bartłomiej Błaszczyński, aktor teatralny i filmowy. 

 

Zaczął Pan karierę jako aktor teatralny, a od kilku lat gra Pan także w filmach. Czy spełniło się Pana marzenie z dzieciństwa?

Bartłomiej Błaszczyński: Tak. Marzyłem o tym. Może zabrzmi to absurdalnie, ale aktorstwo wydawało mi się wtedy znacznie łatwiejsze od grania na perkusji. Miałem poczucie, że w aktorstwie nic nie trzeba umieć... (śmiech). Potem na studiach okazało się, że to nie jest bułka z masłem. Nie postrzegam swojego zawodu w kategoriach kariery, staram się wykonywać swoją pracę najlepiej, jak potrafię. Robię to, co kocham. Jednocześnie te wszystkie role, sukcesiki, które osiągnąłem, mają się nijak do tego, co mam w domu. Żona i dzieci – z nich jestem najbardziej dumny.  
 

Czy da się rozwijać karierę aktorską, nie zaniedbując rodziny?

Głęboko wierzę, że tak. Nie jestem zadowolony z proporcji podziału czasu w moim życiu. Dlatego coraz częściej zdarza mi się rezygnować z różnych propozycji. Gdy tylko kończę pracę, pędzę do żony i dzieci. W relacji z Bogiem pomagają mi coroczne rekolekcje w czasie wakacji. Jeździmy na nie z całą rodziną. Należymy do Domowego Kościoła i raz pojechaliśmy na siedemnastodniowy turnus. Na początku strasznie się baliśmy. Jeszcze jadąc samochodem, zastanawialiśmy się, czy nie zawrócić. Na pierwszej rekolekcyjnej Mszy świętej nasza półtoraroczna córka zaczęła ściągać obrus z ołtarza. Pomyślałem wtedy, że może nie będziemy musieli rezygnować, bo sami nas wyrzucą. Ale zostaliśmy… i nie żałowaliśmy. Było to naprawdę fantastyczne doświadczenie. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak dobrze wypocząłem. 
 

To chyba wspaniały dar, kiedy wspólnie z żoną można dążyć do Boga… 

To jest cudowne… Aż trudno mi to opisać. Moja żona na początku naszej relacji była raczej daleko od Kościoła i dopiero w pewnym momencie zbliżyła się do Boga. Myślę, że gdyby się to nie wydarzyło, nasze małżeństwo nie miałoby sensu. Wspólne wartości rozwiązują wiele problemów. Kiedyś sądziłem, że mogę kogoś nawrócić, ale po jakimś czasie zrozumiałem, że takie myślenie jest formą pychy. Człowiek myśli: „Kurczę, nie udało mi się… Tego nie przyprowadziłem, tamtego nie przyprowadziłem…”. A to Pan Bóg sam przyprowadza do siebie! Być może, udało mi się moimi niedoskonałymi staraniami pokazać żonie, że Pan Bóg nie jest taki, jak myślała przez całe życie. Gdy się temu przyjrzała, postanowiła spróbować, a wtedy Pan Bóg sam zaczął działać w jej życiu.


Czy łatwo dawać świadectwo w świecie aktorskim? 

Jest to trudne. Nasze środowisko jest pełne dobrych i empatycznych ludzi, ale są oni często poranieni i pogubieni. Omijają Pana Boga, a niekiedy wręcz Go nie znoszą. Czasami nawet trudno w towarzystwie uczynić znak krzyża przed obiadem. Człowiekowi zaczyna wtedy drżeć ręka. A to tylko taka mała rzecz… Przecież nikt mi nie oberwie głowy za to, że się przeżegnam. Łatwo nam się rozmawia w bezpiecznym gronie, kiedy wiemy, że gramy do tej samej bramki. Ale z osobami oddalonymi od Kościoła także trzeba porozmawiać o Bogu. O tym, dlaczego tak się na Niego gniewają. Czasami ich historie są bardzo bolesne i trudno się ich słucha, jednak myślę, że warto. 


Wspominał Pan, że małżeństwo bez wiary i Boga nie miałoby sensu…

Ja mówię o swoim doświadczeniu sakramentu małżeństwa… I wiem, że bez Boga by ono nie zadziałało. Bywało niekiedy bardzo ciężko, a wiem, że mogą przyjść jeszcze większe pokusy i próby, z którymi trzeba będzie się zmierzyć. Dzięki sakramentowi jest ponad nami Ktoś większy i silniejszy, kto chce nam pomagać wtedy, kiedy my nie dajemy rady. I dzięki Niemu takie chwile, gdy mogłoby dojść do walki na noże, kończyły się przełknięciem własnych słabości i próbą wsłuchania się w drugą osobę. Poza tym widzę, jak On w nas działa. Jest to dla mnie piękne i niezrozumiałe, ponieważ wszystko, co wydawało się nie do przejścia, z Nim okazuje się tylko drobnym piaskiem w butach. 


Co daje pokonywanie siebie? Mówi się dzisiaj o samorealizacji, a nie poświęceniu… 

Doskonale widać to przy dzieciach. Ile razy trzeba dla nich rezygnować! Niektórzy rodzice przez pół roku nie piją ciepłej kawy… Niby taka mała rzecz. Inni przez całe życie opiekują się niepełnosprawnymi dziećmi… Wszyscy zaś nie dosypiają, nie dojadają, zaniedbują sami siebie na rzecz kogoś innego. Czasem gdy budzę się w środku nocy, aby nakarmić dziecko, zadaję sobie pytanie: „Po co my te żaby jemy?”. Natomiast po chwili zastanowienia dochodzi do mnie, że to jest właśnie miłość. Jak śpiewał znany muzyk Eldo: „W lustrze widzę nas, nie siebie”. Myślenie o sobie jest zapisane w genach, ale patrzenia na drugiego, jego potrzeby, jego istotę trzeba się nauczyć. Dzięki sakramentowi małżeństwa powoli wchodzimy na ten kolejny, wyższy poziom.


Gdzie uczył się Pan takiej miłości? 

W domu, od rodziców. Jeszcze przed ślubem chciałem wstąpić do Mężczyzn św. Józefa. Nie znalazłem tej grupy w Katowicach, więc z przyjaciółmi postanowiliśmy stworzyć własną wspólnotę, którą nazwaliśmy Boanerges, czyli Synowie Gromu. Na pewno wspólnota pomogła mi dorosnąć do decyzji o małżeństwie i zrozumieć definicję miłości jako wyboru; decyzji pełnej poświęcenia samego siebie; miłości, która zaprasza do wspólnoty małżeńskiej trzecią osobę, czyli samego Jezusa.


Fascynowała Pana postać św. Józefa? 

Gdy postanowiłem powziąć decyzję o małżeństwie, przypomniałem sobie fragment Ewangelii, kiedy św. Józef zdecydował się przyjąć Maryję. O wszystkich jego dylematach, o wszystkich znakach zapytania… Mnie latami paraliżowała świadomość, że jeżeli mogę wszystko, to co się stanie, jeżeli wybiorę źle? A w przypadku małżeństwa trzeba zawierzyć, trzeba zaufać. Nie znam osoby, która na miejscu Józefa nie miałaby dylematów. Jednak gdy podejmujemy decyzje razem z Bogiem, On nam błogosławi i wtedy trudno się pomylić. 


Które decyzje życiowe podjął Pan na kolanach? 

Małżeństwo było najbardziej przemodloną decyzją mojego życia. Pojechałem na rekolekcje do kamedułów w Krakowie, zastanawiając się, co zrobić ze swoim życiem. Dwa miesiące później trafiłem na fragment Ewangelii o św. Józefie, o którym wspominałem. To była moja odpowiedź. Wtedy zrozumiałem, że jestem powołany do założenia rodziny.  


Św. Józef nie wypowiedział na kartach Pisma Świętego ani jednego słowa. Zawsze milczący i pokorny… Mało porywający wzór dla współczesnego mężczyzny-macho. 

Można zadać pytanie, czy ten ideał kreowany przez media pokazuje prawdziwego mężczyznę. Myślę, że mój zawód ma elementy absolutnie sprzeczne z postawą św. Józefa, bo aktorstwo jest z natury krzykliwe, zachęca się do rozbudzania swoje ego, żeby zaistnieć. Jednak wierzę, że wytrwałość i konsekwencja, które prezentuje św. Józef w pójściu za Bożym wezwaniem, są bardziej męskie niż blichtr, poklask i uznanie. 


Wiele osób mogłoby Panu pozazdrościć… Uważa się Pan za osobę spełnioną?

Św. Augustyn trafnie to ujął: „Niespokojne jest nasze serce, dopóki nie spocznie w Tobie…”. Myślę, że nie da się do końca spełnić na tym świecie, że zawsze czegoś brakuje. Kiedyś przeprowadzono badania, które mówiły, że człowiekowi zawsze brakuje trzydziestu procent do szczęścia… Bez względu na to, ile ma. Myślę, że prawdziwe spełnienie pojawi się dopiero po drugiej stronie życia. I czasami nie mogę się doczekać tego spotkania z Bogiem.


dr Bartłomiej Błaszczyński – mąż, ojciec dwóch córek, aktor czasem reżyserujący. Urodzony w Piotrkowie Trybunalskim, mieszkający w Katowicach. Entuzjasta różańca, zagranicznych seriali, współczesnej literatury, komiksu i filmu.

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK