Wywiady
nr 12 (114) grudzień 2016

Postawa Asi wynikała z wiary. Pierwszym jej sprawdzianem było, kiedy kilka lat przed śmiercią okazało się, że ma guzek w piersi.

 

 

 

Marta Dzbeńska-Karpińska

Pół roku płakałem nocami

Kiedy Joanna była w ciąży z szóstym dzieckiem, postanowiła, że nie podejmie leczenia raka, żeby nie zaszkodzić dziecku. Świadectwo jej walki o życie dziecka stało się szeroko znane po opublikowaniu w Internecie. Zmarła wraz z synkiem Andrzejem w niedzielę, w uroczystość Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata.

 

 Z Andrzejem Siniawskim, mężem Joanny i ojcem pięciorga dzieci, rozmawia Marta Dzbeńska-Karpińska

 

 

Żona odeszła dwa lata temu. W jej świadectwie uderza brak lęku przed śmiercią i buntu.

Postawa Asi wynikała z wiary. Pierwszym jej sprawdzianem było, kiedy kilka lat przed śmiercią okazało się, że ma guzek w piersi. Bardzo to przeżyła, rozliczyła się ze swojego życia. Za drugim razem, jak sama mówiła, miała wszystko poukładane i było jej łatwiej. Część rodziny była zbuntowana wobec tego, co się wydarzyło, ale dzięki jej postawie przyjęli to.

 

Rozmawiałam z kimś, komu świadectwo Joanny wydawało się zbyt idealistyczne.

Ono jest de facto prywatnym listem napisanym do siostry zakonnej, z którą żona korespondowała podczas choroby. Pisała go w momencie większej siły niż załamania. Leżała na szpitalnym łóżku, które przywieźliśmy do domu. Już nie za bardzo mogła wstawać. W nocy miała różne czarne myśli i było jej z tym strasznie ciężko. „Jak to będzie? Jak my sobie poradzimy?” – martwiła się. W ciągu dnia wokół kręciły się dzieci i było łatwiej. Staraliśmy się zapewnić jej atmosferę miłości do samego końca. Umarła tu, w domu. Siostra list opublikowała i został rozpowszechniony. Stał się takim testamentem Asi.

 

Dlaczego zdecydowaliście się Państwo na kolejne dziecko pomimo zagrożenia chorobą nowotworową u Joanny?

Joanna była po amputacji piersi. Oceniono wówczas, że nie trzeba stosować żadnego leczenia poza mastektomią i że żona jest w pełni wyleczona.

Kiedy powtórnie zachorowała, myśleliśmy, że wypadł jej dysk, a okazało się, że ma mnogie przerzuty w całym kręgosłupie, wątrobie i kościach rąk. Od dnia diagnozy do jej śmierci upłynął zaledwie miesiąc i dwa dni. Choroba była tak zaawansowana, że leczenie mogło ewentualnie przedłużyć życie o parę tygodni lub miesięcy. To pomogło Asi podjąć decyzję, że nie będzie się leczyła, żeby nie mieć na sumieniu dziecka, które nosi pod sercem. Pojechaliśmy razem się wyspowiadać. Kiedy przyjechaliśmy do domu, powiedzieliśmy dzieciom, że najpewniej mama umrze, a mały Andrzejek nie dożyje narodzin. Postanowiliśmy mimo to cieszyć się życiem jak co dzień.

Żona, która była stomatologiem, napisała też list do swoich współpracowników. Krótki, wyjaśniający, że nie będzie się leczyć w sposób, który mógłby zaszkodzić dziecku. Oba te listy pomogły naszej rodzinie właściwie naświetlić to, co się wydarzyło, bo spotkaliśmy się z różnymi reakcjami po śmierci Asi.

 

A czy Pan odczuwał bunt i lęk?

Starałem się to przyjąć. Nikogo nie winiłem – ani Boga, ani lekarzy, którzy może niewłaściwie zdiagnozowali chorobę za pierwszym razem. Nasze modlitwy, póki Asia jeszcze żyła, były nakierowane na dwie rzeczy: prosiliśmy o cud, jeżeli taka jest wola Boża, i żebyśmy potrafili przyjąć to, co się wydarzy. Zostały wysłuchane połowicznie, bo udało nam się przyjąć śmierć Asi. Pewne rzeczy po jej śmierci zostały w rodzinie zmienione i poprawione. To tak patrząc na pełną połowę szklanki, bo jakieś dobro trzeba znaleźć. Cała reszta to niewypowiedziana strata i żal nie do ogarnięcia. Nie miałem bliższej osoby w życiu niż moja żona. To jak połowa wyrwana ze mnie. To rozerwanie jest w tej chwili najgłębszą raną. Przez pierwsze pół roku nie było nocy, żebym jej nie przepłakał. Starałem się nie rozczulać nad sobą, ale to było silniejsze ode mnie. Pierwszy rok minął mi tak, jakbym był w półśpiączce. Niektórych rzeczy nie pamiętam. Tylko Bóg ułatwia i pozwala to przeżyć.

 

Jakim byliście małżeństwem?

Co mogę powiedzieć specjalnego o swojej żonie to to, że zrezygnowała całkowicie z siebie dla mnie. Poznaliśmy się w Paryżu na Światowych Dniach Młodzieży. Już po dwóch miesiącach było wiadomo, że to coś ważnego. Czekaliśmy ze ślubem ponad rok, aż ukończymy 21 lat. Niby oboje pochodziliśmy z rodzin katolickich, ale nasze wychowanie było zupełnie inne, i to na każdym polu. Celem, który nam przyświecał, była całkowita jedność duszy i ciała. We wszystkich sprawach staraliśmy się osiągnąć wspólnotę. Docieranie się to była ciężka praca. Z tego po latach była wielka radość z jedności, z sensu pracy nad miłością. To poczucie nieba na ziemi było takie wszechogarniające. I te dzieci… jedna wielka radość.

 

Jak dzieci przeżyły śmierć mamy?

Miały na początku żal: „Tyle się modliłyśmy, żeby mamusię Pan Bóg uzdrowił, a nie uzdrowił”. W końcu jakoś się z tym pogodziły, chociaż jest im ciężko. Asiunia wydoroślała w tym czasie. Stała się bardzo opiekuńcza w stosunku do braci i do mnie. Dzieci mają wielką potrzebę matki. Jak Asia umarła, pierwsze, co w takiej rozpaczy Pawełek powiedział, to: „Tata, czy możesz się teraz ożenić z ciocią Anią?” (siostrą Andrzeja). Józio jeszcze pół roku temu za każdym razem, gdy jakaś kobieta do nas przychodziła, to od razu mówił do niej: „Mama”.

 

Jak Pan zapatruje się na tę nową mamę dla dzieci?

Zostawiam to otwarte. Moja żona powiedziała: „Będziesz sobie musiał znaleźć jakąś żonę. Nie od razu, ale potem musisz”. Nie jest tak, że kogoś szukam, nie mówię też, że nie chcę. Stanowimy pakiet sześciu osób z wypracowanymi zwyczajami i zachowaniem.

 

Jak w obliczu tragedii udało Wam się utrzymać w domu radosną, normalną atmosferę?

Mocno się trzymamy rodzinnie i ta nasza wspólnota daje nam dużo sił. Co weekend całą rodziną – cztery dorosłe małżeństwa i piętnaścioro dzieci – spotykamy się u moich rodziców. Rezygnujemy z różnych swoich spraw, żeby budować tę więź. Asia była w to bardzo zaangażowana. Widziała, ile dobrego płynie z tego, że się człowiek wyrzeknie swego dla innych. Jesteśmy sobie w stanie powiedzieć wiele rzeczy, których nie usłyszymy od nikogo innego. Trudno pewne sprawy na własnym podwórku zobaczyć. Z zewnątrz lepiej widać.

 

Od dawna praktykujecie zwyczaj tych rodzinnych spotkań?

Mój ojciec – lekarz – od ponad dwudziestu lat pracuje w Niemczech. Nie ma go w domu w ciągu tygodnia, przyjeżdża tylko na weekend, i to nie każdy. Wspólne weekendy były dla moich rodziców bardzo ważne, żeby scalić rodzinę. Zwyczaj przetrwał. Dziś odrzuca się wartości i ideały. Nasza rodzina jest przeciwko temu. Kiedy córka przyszła na świat, żył jeszcze pradziadek. Był bardzo wiekowy, głownie siedział w milczeniu, ale za każdym razem, jak przynosiliśmy małe dzieci, wpół zgięty stojąc nad kołyską, zabawiał je godzinami: „A dziu, dziu, dziu”. To było niesamowite. To podejście, które mamy w naszej rodzinnej wspólnocie, podzielała też Asia.

 

Jak Wasze codzienne życie wygląda po niemal dwóch latach od śmierci Joanny?

Mam wielką pomoc ze strony rodziców, sióstr, szwagrów. Ze względu na charakter mojej pracy mam dużo dyżurów i wyjazdów. Wtedy moja mama śpi tutaj z dziećmi. Dzięki Bogu nie mamy problemów materialnych. W codziennej opiece nad dziećmi i domem pomagają też dwie opiekunki.

 

W dopisku do świadectwa żony napisał Pan: „Wiele łask spłynęło na nas dzięki temu doświadczeniu”. Jakie to łaski?

Tak, wiele ich było. Wkrótce po śmierci Asi zapukały do drzwi dwie nieznajome panie. Zaproponowały, że będą nam przygotowywać obiady. Przyjąłem ich pomoc z wielką chęcią. Przez pół roku, zanim okrzepliśmy trochę, codziennie czekał na nas duży obiad. Później się okazało, że skrzyknęło się dwanaście rodzin, które na zmianę gotowały. To byli kompletnie nieznani nam ludzie. Kiedy wracałem z pracy, przy drzwiach stały garnki z karteczkami, na których było napisane, co przez jaki czas grzać i co do czego dodać. Mnóstwo miłości w to włożono. To była wielka łaska i osobiście bardzo tego wówczas potrzebowałem. To było jedno z najbardziej podbudowujących wydarzeń po śmierci Asi.

Inna historia dotyczy niedzielnych Mszy świętych. Chodzimy na poranną Mszę jeszcze przed śniadaniem. Średnia wieku w kościele to pewnie z 65 lat. Oprócz księdza, który mówi, i organistki, która śpiewa, jest kompletna cisza. A my głośno się modlimy. Jak jest „Ojcze nasz”, to mówimy je głośno, jak są pieśni, to je śpiewamy. W tej ciszy jesteśmy słyszalni. I to ludziom przeszkadzało, z dwóch kościołów nas wyproszono. To nie było łatwe. Nasze dzieci nie biegają po kościele, wszyscy siedzą równiutko ze złożonymi rękami, i to od najmłodszych lat. Ale i tak podchodziły starsze panie, żeby je uciszyć. Kiedyś poziom stresu z tym związany doszedł do punktu kulminacyjnego i część naszej rodziny stwierdziła, że już nie ma siły, że może powinniśmy siedzieć cicho. Ale Asia dopingowała nas do wytrwania. Kiedy umarła, wszelkie ataki na nas nagle przestały się zdarzać. Jak ręką odjął.

 

Co jest dla Pana najważniejsze w wychowaniu dzieci?

Dzieci są nam dane przez Boga i mam je wychować z powrotem dla Boga. Nie mogę ich zawłaszczyć w żaden sposób. Ja je wychowuję dla ich małżonków. Żeby swoje małżeństwa dobrze poukładały, chciały mieć dzieci i przede wszystkim chciały wierzyć w Boga.

 

Andrzej Siniawski (38 l.), przez 15 lat mąż Joanny (+2014), tata Asi (10 l.), Pawła (8 l.), Jasia (6 l.), Karola (5 l.) i Józia (3 l.); lekarz kardiolog. Jego hobby to sport: siatkówka (z sąsiadami) i siłownia. Najbardziej odpoczywa w otoczeniu dzieci i rodziny, która jest jego największą pasją. Mieszka w Poznaniu.

 

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK