Święty
nr 1 (67) STYCZEŃ 2013

Coraz częściej zwierzał się matce, że chciałby zostać księdzem. Ale wszyscy księża byli śmiertelnie poważni, a on lubił kuglarskie sztuczki

ks. Janusz Stańczuk 

Uśmiechnięty kuglarz z Turynu

Po śmierci męża Małgorzata została sama z trójką małych chłopców: Antonim, Józefem i Jankiem. Ostatni nie miał jeszcze dwóch i pół roku. Zamieszkali w dawnej szopie na narzędzia. Żeby przeżyć, wszyscy musieli pracować. Kilka lat później Janek, który dzięki pomocy sąsiadów nauczył się trochę pisać, zamarzył o szkole. Matka wspierała te marzenia, ale musiała liczyć się ze zdaniem Antoniego, który – włoskim zwyczajem – jako najstarszy mężczyzna w domu we wszystkim chciał mieć decydujący głos. Ustalili, że w wieku dziewięciu lat Janek zacznie naukę, ale miał chodzić do szkoły tylko zimą, gdy ustawały prace polowe. Kilka semestrów chłopiec musiał finansować sam. Podejmował się różnych zajęć. Pomagał w folwarku, przyuczył się do zawodów szewca i krawca, cieśli i linoskoczka, kowala i cukiernika. Notował graczom wyniki partii bilardowych. Kuglarskie iluzje, żonglerka i akrobatyka przyciągały licznych widzów. Nie brał pieniędzy. Prosił o wspólną modlitwę, lekturę książek, a nawet wysłuchiwanie kościelnych kazań, które powtarzał dzięki doskonałej pamięci.

W domu relacje między braćmi nie układały się dobrze. Antoni uważał, że wszyscy powinni ciężko pracować, a szkoła to mrzonka dla paniczyków. Wreszcie zdesperowana matka podzieliła majątek na równe części, tak aby każdy z synów sam decydował, w jaki sposób chce zagospodarować skromne mienie. Dzięki temu w piętnastym roku życia Janek mógł się wreszcie zapisać do publicznej szkoły. Przerastał wszystkich kolegów o głowę. Coraz częściej zwierzał się matce, że chciałby zostać księdzem. Ale wszyscy księża byli śmiertelnie poważni, a on lubił kuglarskie sztuczki. Zachęcony przez matkę wstąpił jednak do seminarium.

Po święceniach skierowano go do pracy w Turynie, szybko rozwijającym się ośrodku przemysłowym na północy Włoch. Tysiące przybyszów koczowało na przedmieściach w poszukiwaniu pracy. Na ulicach błąkały się grupy dorastających dzieciaków, brudnych, zaniedbanych, niedożywionych. To właśnie dla nich don Bosco wynajął od znajomych kilka pokoi w niezamieszkałej części kamienicy. Przychodzili w ciągu dnia, niektórzy zostawali na noc. W niedziele przez ogród przewijało się do tysiąca przybyszów. Ktoś musiał im gotować, a czasem przytulić ich do serca. Z pomocą przyszła matka. Miała już pięćdziesiąt osiem lat. Sprzedała skromny majątek na wsi i przeprowadziła się do syna. Zaczęła nowe życie. Zmarła jedenaście lat później. Don Bosco umarł w 1888 roku w Turynie. Nie przestał się uśmiechać, a cyrkowe sztuczki towarzyszyły mu do końca życia.

 

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK