Wychowanie
nr 7-8 (133-134) wakacje 2018

Pozwolę im stawać do tej walki, żeby nabierały siły, tężyzny i doświadczenia, żeby szukały swoich dróg metodą prób i błędów. Bo jak mają nauczyć się latać, nie rozkładając skrzydeł? Jeśli polecą – będziemy im kibicować, jeśli spadną – pomożemy opatrzyć rany i poczekamy do następnej próby. 

Aneta Wardawy

Próbowanie się z gigantem

Kilka lat temu nasza najstarsza córka przyszła do nas i oznajmiła: „Będę pisarką. Ale taką naprawdę dobrą i znaną”. Dosyć poważna deklaracja jak na pięciolatkę. Pamiętam, że uśmiechnęłam się wtedy do męża, wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenie w stylu „teraz pisarką, za tydzień księżniczką”, a potem on poważnie powiedział: „Możesz być, kimkolwiek zechcesz”. Wydarzenie to jakoś wtopiło się w sieć wspomnień, nie zostawiając śladu na dłużej. Aż do teraz.

 

Nawet jeśli będzie bolało

Minęło pięć lat. Weronika przybiegła pewnego dnia z wypiekami na twarzy i z informacją, że chce wziąć udział w konkursie literackim na książkę dla dzieci. Lampka rodzicielskiej kontroli w mojej głowie zapaliła się natychmiast i w pierwszym odruchu chciałam jej powiedzieć: „Nie ma mowy. Nie, bo nie. Nie, bo jesteś jeszcze dzieckiem, bo będzie to angażowało również mnie (ewentualna redakcja tekstu, przepisanie go na komputerze i wysłanie), a nie mam na to czasu. Poza tym to konkurs dla dorosłych, nie przejdziesz i będzie ci przykro”. Miliony myśli i tysiące wątpliwości. Pomyślałam, ale nie powiedziałam. Próbowałam zbyć temat milczeniem – nieskutecznie. Córka przychodziła regularnie kilka razy dziennie, przypominając mi o konkursie. Po trzech tygodniach się poddałam, miałam autentycznie dosyć. Wtedy ona oznajmiła, że książka czeka, już gotowa, i zapytała czy możemy sprawdzić, do kiedy jest termin, i wysłać jej zgłoszenie. Zrobiło się poważnie. Nie mogłam już ignorować tematu, brakowało mi argumentów, które w racjonalny sposób uzmysłowiłyby jej, że to nie jest dobry pomysł, a jednocześnie nie zdeptały jej poczucia własnej wartości i wiary we własne siły. Córka nie odpuszczała. Błagalnym wzrokiem spojrzałam na męża, szukając ratunku, a on, pozornie zajęty swoją pracą, spokojnie odparł: „Czemu nie? Werka, przynieś tę książkę”. Zaniemówiłam. Jak to?! Przecież to nie ma sensu! Weronika w podskokach pobiegła po swój rękopis, a ja nie mogąc zrozumieć, co się właśnie stało, zarzuciłam męża pretensjami: „Ty chyba nie słyszałeś, o czym rozmawiałyśmy! Ona chce wysłać książkę na konkurs. Ma dziesięć lat i chce wziąć udział w konkursie literackim dla dorosłych! Przecież nawet nie przyjmą jej zgłoszenia. Zgniotą ją i będzie jej przykro. Liczyłam, że pomożesz mi wybić jej to z głowy!”. Mąż oderwał wzrok od komputera, spojrzał na mnie i powiedział: „Dlaczego? Pozwól jej się z tym zmierzyć. Dla nas to mały wysiłek, a jej zależy. To jej skrzydła, pozwól je rozwinąć. Nawet jeśli będzie bolało”.

 

Ważna lekcja

Moje oburzenie przerodziło się w zawstydzenie, bo nagle zrozumiałam. Stanęły mi przed oczami setki zeszytów i kartek zapisanych jej historiami, uzbierane przez te wszystkie lata, odkąd tylko nauczyła się pisać. Wszystkie piękne wyznania i laurki, jakimi nas obdarowuje z najmniejszej okazji. Miłe karteczki z ciepłymi słowami i wierszykami, które zostawia nam w różnych miejscach, chcąc sprawić nam radość i pokazać, jak ważni dla niej jesteśmy. Ja naprawdę chciałam ją ochronić przed rozczarowaniem, porażką, tymczasem próbowałam podciąć jej skrzydła, żeby nie mogła się wznieść. Tak na wszelki wypadek, żeby nie poturbowała się, upadając. Mój „dorosły” punkt widzenia o mały włos nie odebrał jej możliwości zmierzenia się z jej gigantem.

Tego wieczoru pozwoliliśmy naszej córce, kosztem snu, posiedzieć dłużej i nanieść ostatnie poprawki do napisanej bajki. Potem przepisałam na komputerze jej historię (notabene całkiem niezłą!), a mój mąż wysłał ją na konkurs, zgodnie z obietnicą. To wspólne przedsięwzięcie było dla nas wszystkich ważną lekcją. Nie sądzę, żeby nadesłana przez nią historia wygrała ten konkretny konkurs, ale nie wydaje mi się też, żeby to było celem Weroniki. Najważniejsze jest to, że nasze dziecko zobaczyło, że jest dla nas ważne, że wierzymy w nią i w jej marzenia. Bez względu na wszystko jesteśmy obok. Nieważne, jak karkołomne i abstrakcyjne wyzwanie poruszy jej serce teraz czy kiedyś, to jej droga i jej gigant, z którym, jeśli chce, może się zmierzyć. Bez względu na wynik tego wyzwania. Naszym zadaniem jako rodziców nie jest ochranianie jej za wszelką cenę przed porażką, ale słuchanie, obserwacja, towarzyszenie jej i pomoc w odkrywaniu jej talentów, nawet jeśli ta droga z dorosłego punktu widzenia jest wyboista, trudna, a czasem – z naszej subiektywnej perspektywy – prowadzi donikąd. Nie wiem, czy Weronika zostanie znaną pisarką, jak sobie zamierzyła, lecz mam zamiar już więcej nie gasić jej zapału i cierpliwie przyglądać się jej poczynaniom. To nie nad nią zamierzam pracować, ale nad utrzymaniem w ryzach mojego macierzyńskiego parasola, który rwie się do rozłożenia za każdym razem, kiedy któreś z naszych dzieci wychodzi z jakimś szalonym pomysłem. Pozwolę im stawać do tej walki, żeby nabierały siły, tężyzny i doświadczenia, żeby szukały swoich dróg metodą prób i błędów. Bo jak mają nauczyć się latać, nie rozkładając skrzydeł? Jeśli polecą – będziemy im kibicować, jeśli spadną – pomożemy opatrzyć rany i poczekamy do następnej próby. Raz za razem.

Dziś dzieci oznajmiły, że skoro zrobiło się ciepło, wystawią na podwórku kramik z lemoniadą. Trudna droga przede mną… ;)

 

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK