Wychowanie
nr 12 (138) grudzień 2018

Ale życie lubi zaskakiwać. Ja traktuję takie zaskoczenia jak „mrugnięcia” Pana Boga, jakby mówił mi: „Ej! Zobacz! Zatrzymaj się na chwilę i pomyśl”. Takie „mrugnięcie” miało miejsce pewnego jesiennego popołudnia…

Aneta Wardawy

Po tym głosie Go rozpoznam

Po tym głosie Go rozpoznam

 

Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. Kto się więc uniży jak to dziecko, ten jest największy w królestwie niebieskim”.
(Mt 18, 3-4)

 

Jestem mamą od kilku lat i muszę przyznać, że „mamusiowanie”, niestety, weszło mi w krew. Czasem trudno mi spojrzeć na dzieci bez dydaktycznego szkiełka. Mam wrażenie, że to mnie jako dorosłej i bardziej doświadczonej życiowo przypada rola mentora w naszym rodzinnym stadku. Ustępuję miejsca jedynie mojemu mężowi ;) Niestety, łapię się na tym, że wszystko chcę wyjaśnić, pokazać, przedstawić, a najlepiej jeszcze nauczyć. Bo skoro ja już to wiem… Nie zastanawiałam się, dlaczego tak jest. Ale życie lubi zaskakiwać. Ja traktuję takie zaskoczenia jak „mrugnięcia” Pana Boga, jakby mówił mi: „Ej! Zobacz! Zatrzymaj się na chwilę i pomyśl”. Takie „mrugnięcie” miało miejsce pewnego jesiennego popołudnia…

 

Małe szkodniki

Mamy w zwyczaju czytać Pismo Święte rodzinnie. Odkąd niektóre nasze dzieci są już w wieku szkolnym, zależy nam na karmieniu siebie i ich Słowem regularnie. Staramy się, by było to nawet codziennie. Siadamy wszyscy ze swoimi egzemplarzami Pisma Świętego (każdy ma inne tłumaczenie, co bardzo urozmaica rozmowy i interpretacje), modlimy się, a potem otwieramy je na wybranym fragmencie i czytamy. Najczęściej po akapicie. Potem rozmawiamy. Na koniec wybieramy wspólnie jedno, dwa kluczowe zdania dla danego rozdziału i zapamiętujemy je wraz z adresem. Pomysłodawcą takiej formy był mój mąż i to on prowadzi te spotkania. Na początku wyłączyliśmy z tego maluchy. Pierwsze razy z nimi były bardzo trudne do ogarnięcia. Mieliśmy wrażenie, że dzieci się nudzą. Rozrabiały, kręciły się, śpiewały, zagadywały, a przecież moment podniosły, chwila wyjątkowa. Taki punkt „stop” w gonitwie dnia codziennego. Chwila ciszy, refleksji. A małe szkodniki tylko przeszkadzały ;) Jednak nie czuliśmy się dobrze z tym, że młodszym dzieciom szukamy na ten czas zajęć zastępczych. Przecież Jezus sam powiedział: „Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie” (Mk 10, 14). Nie określił, w jakim wieku już im wolno, a w jakim jeszcze nie zrozumieją Jego nauki. Nie skorzystają? Trudno. Będzie głośno? Szkoda. Obydwoje z mężem czuliśmy, że powinny być z nami, nawet jeśli niewiele z tych spotkań wyniosą. Wyszliśmy z założenia, że zarówno maluchy, jak i reszta rodziny skorzysta z tych chwil tyle, ile Duch Święty będzie chciał, żebyśmy wynieśli. I tak też zrobiliśmy.

 

Lekcja teologii od sześciolatki

Przy następnym czytaniu Biblii zebraliśmy się już w komplecie. Początkowo każdy gest czy szturchaniec pomiędzy młodszą trójką rozpraszał. Okiełznałam swoje mentorsko-perfekcjonistyczne zapędy i odpuściłam dzieciom. Jednak po pewnym czasie nasza sześciolatka zamilkła. Nie jest to do niej podobne. Podczas kiedy jej młodsi bracia świergotali, tarzając się po podłodze, ona bacznie obserwowała mojego męża, który akurat czytał fragment Ewangelii św. Łukasza. Potem bez słowa przysłuchiwała się temu, o czym rozmawialiśmy. Zapytana o to, czy chciałaby coś powiedzieć, westchnęła i stwierdziła: „Tak sobie myślę, że na pewno rozpoznam głos Pana Jezusa, kiedy coś do mnie powie, bo chociaż jeszcze Go nie słyszałam, to na pewno ma głos podobny do twojego, tatusiu. Po tym głosie Go rozpoznam”. Zapadła cisza. Mój mąż nie wiedział, co powiedzieć, a ja poczułam uścisk w gardle i łzy cisnące się do oczu. Słowa Klary nie tylko nas wzruszyły, ale i sprowadziły na ziemię, a raczej dały inne spojrzenie na rzeczywistość, która wydawała nam się lądem dawno odkrytym. Było jak takie Boskie „mrugnięcie”, które stało się zaczątkiem wielu rozmów i milczących chwil refleksji razem. W tamtym momencie nasze dziecko dało nam swoim czystym sercem i umysłem lekcję teologii, która zostanie w pamięci na zawsze.

 

Wiele zależy od taty

Nasza mała szczebiotka w najprostszy z możliwych sposobów przypomniała nam dwie ważne rzeczy. Po pierwsze, czytając Słowo, nie trzeba go analizować tylko rozumem. Stając się jak dzieci, z ich dziecięcą prostotą mamy go słuchać sercem i przyjmować je z wiarą. Przeanalizowane, przekombinowane, traci swój pierwotny wydźwięk. Bóg jest bezpośredni. Jego „tak” to TAK, a „nie” znaczy NIE. Wyłączenie filtru szkiełka i oka pozwala czytać Jego słowa i przyjmować je jak dziecko – wprost.

Po drugie, jak ważna jest rola rodziców – szczególnie taty – w budowaniu wizerunku Boga w oczach dziecka. Chodzi nie tylko o obraz ojca, ale przede wszystkim o charakter relacji z Nim. Czy ta relacja będzie oschła, mentorska, czy raczej bliska i ciepła. Wiele zależy od taty. Od jego obecności, zainteresowania życiem dziecka. To wielka odpowiedzialność spoczywająca na ojcowskich barkach, ale i wielki przywilej, który może stać się wyzwaniem do przeżycia wspaniałej życiowej przygody, którą jest ojcostwo.

Tego wszystkiego nauczyła nas pewnego wrześniowego popołudnia mała, sześcioletnia dziewczynka w spódniczce baletnicy i z kucykami próbującymi okiełznać burzę loków, siedząca u stóp swojego taty i słuchająca go czytającego Biblię. Ta, która wydawała nam się zbyt mała, by cokolwiek zrozumieć.

 

 

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce. OK